Wzorem wielu konsumentów serwowanych przez media informacji zasmakowaliśmy ostatnio w doniesieniach na temat dyplomowej szczodrości uczelni przezywanej teraz złośliwie Collegium Tumanum. Tej, której szefostwo w pocie czoła od lat starało się możliwie największej liczbie obywateli zapewnić wykształcenie „wyższe+”. I sprawiało, że do małych literek mgr przed nazwiskiem mogli oni sobie dopisać w papierach wielkie MBA.

Ponieważ ten elitarny, nieosiągalny wcześniej dla mas skrót firma CH oferowała właściwie za bezcen i sprzedawała jak leci, chętnych na nowy dyplom miała pod dostatkiem. Przemożna chęć posiadania takiego cacka nie ominęła też, co zaczęło już wyzierać z przekaziorów, naszego czcigodnego miasta i powiatu. No bo któż nie chciałby dołączyć do grona szanowanych Masterów od Business Administration…? Wcześniej, zanim Collegium zaczęło rozsyłać swoje wici, kosztowało to wiele miesięcy katorżniczej edukacji, kilkadziesiąt tysięcy złociszy, a wiedzę przyswajało się w obcym dla wielu rodaków języku Szekspira. I nie był to, jak łatwo zgadnąć, „survivor english”. Aż tu powstała szkoła, co tą absurdalnie wysoko zawieszoną poprzeczkę opuściła i świadectwa ukończenia studiów jęła wysyłać pod strzechy. Jakież to łaskawe, jakież urzekające w swej prostocie!

Sukces był błyskawiczny. Napędzana kompleksami polska tytułomania przysporzyła dy-rektorowi całą armię absolwentów, a przy okazji – co mogło mieć wpływ na długość bezproblemowej pracy jego drukarni – wpływowych przyjaciół. Po czym najlepiej ich poznać? Po tym, jak bardzo głośno się teraz tej znajomości wypierają. I chowają swoje dyplomy do szuflady. Ci bardziej kumaci zdążyli się bowiem zorientować, że tak jak skrót NBA przywodzi wszystkim na myśl koszykówkę, tak MBA w Polsce będzie kojarzyło się z koszem.