Jakiś czas temu, kusząc perspektywą ogrzania mego kruchego ciała, koledzy chcieli zaciągnąć mnie głęboko w las. Do spełnienia owej termicznej obietnicy nie zamierzali na szczęście użyć własnych ciał, lecz zastosować znaną od tysięcy lat terapię: rozpalenie ogniska plus jakiś ognisty płyn do zastosowania wewnętrznego. – Świetnie – pomyślałem sobie – tylko jak ja się do tego zielonego raju dostanę? Na piechotę za daleko, samochodem nie da rady, zaś rowerem byłaby to podróż niczym z pieśni „One way ticket” – w jedną stronę. Gdybym po skosztowaniu wszystkich dostępnych na miejscu atrakcji zechciał mieć kontakt z pedałami, stałbym się wszak kandydatem na przestępcę. A tego, mając na celu uniknięcie przebywania pod celą, wolałem sobie oszczędzić. No i koniec końców ogary poszły w las beze mnie. Na szczęście towarzysze koalicjanci klepnęli ostatnio (a prezydent podpisał) nowelizację Kodeksu postępowania karnego, dzięki której kolarze na lekkiej bani nie będą za uliczny slalom odpowiadali jak za przestępstwo. Mandacik, grzywienka – owszem, ale nie meta za kratami.

Ten czy tamten oburzy się zapewne na takie legislacyjne pobłażanie dla jednośladowych moczymordów. Dla mnie to kolejny etap w wyścigu o drogową sprawiedliwość. Jeszcze niedawno za pedałowanie po pijaku posiadacz prawa jazdy z miejsca tracił „lejce”. Ten zaś opój, który tego cennego dokumentu nigdy nie miał, musiał najwyżej pożegnać się z kilkoma, nomen omen, setkami. Ten błąd naprawiono. Teraz (a dokładnie od 1 lipca 2015 r.) zrobi się jeszcze normalniej, w myśl zasady „Czy się jedzie, czy się leży, kierownica się należy”. Wedle statystyk ofiarami wypadków z udziałem rowerzystów są głównie oni sami. Meldujący się na przeszkodzie samochodziarz, chroniony przez metalową zbroję i eksplodujące miękkością jaśki, jest w lepszej sytuacji. Dlaczego więc, dysponując tak różną siłą rażenia, obie strony mają być jednakowo karane. Ja tu sensu nie widzę, zauważyli to również ci na sejmowych siodełkach.

Czy wspomniana nowelizacja sprawi, że na ulice wyjadą całe peletony nawalonych rowerzystów? Wątpię. Kto lubił przed wyścigiem nasmarować łańcuch, pewnie przy tym zwyczaju zostanie, a kto jeździł prosto, kilometry nadal nawijać będzie o suchym pysku. Nawet jeżeli czasem na ogniskowy bankiecik ciągnie go do lasu jak wilka.