fot. Muzeum Historyczne w Legionowie

Czas szybko leci i ani się kto obejrzał, a legionowskie Muzeum Historyczne wydało już swoją dziewiętnastą publikację. Tym razem poświęconą grupie społecznej tyleż dla miasta zasłużonej, co przez całe dekady budzącej rozmaite, często skrajne emocje. Tytuł nowego, oficjalnie przedstawionego na początku lipca wydawnictwa mówi wszystko: „Prywaciarze w Legionowie”.

fot. Muzeum Historyczne w Legionowie

Jak wiele razy czynili to już wcześniej, lokalni muzealnicy powiązali nowe wydawnictwo z ważną dla miasta datą. – Książka profesora Aleksandra Łuczaka została wydana w maju bieżącego roku. Nasze muzeum upamiętniło w ten sposób 70. rocznicę nadania Legionowu praw miejskich. Myślę, że ta książka jest bardzo ważnym głosem w dyskusji nad okresem powojennym w historii Legionowa. Ponieważ jest on jeszcze mało zbadany, prezentacja tej książki, spotkania z legionowskimi rzemieślnikami, kupcami i przedsiębiorcami, pozwolą spojrzeć na ten okres z trochę innej strony – uważa dr hab. Jacek Szczepański, dyr. Muzeum Historycznego w Legionowie.

Autor książki, były wicepremier i minister edukacji narodowej, jest – jak podkreśla dyrektor Szczepański – legionowianinem z krwi i kości. Tak więc „papiery” do stworzenia pamiątki po prywaciarzach miał doskonałe. Co więcej, w ich środowisku właściwie się wychował. – Urodził się w Legionowie, ukończył tu szkołę podstawową, chodził do legionowskiego liceum, był legionowskim harcerzem, więc znał te wszystkie firmy, sklepy, rzemieślników – znane przed laty w mieście nazwiska, a w książce starał się je uzupełnić. Dotarł również do prywatnych archiwów mieszkańców, myślę więc, że ta publikacja, choć niewielkich rozmiarów, otworzy pewien rodzaj badań nad okresem PRL-u. Okresem, zdaniem historyka, na razie niełatwym do zbadania, bo pomimo obfitości źródeł brakuje jeszcze dystansu do zachodzących w nim zjawisk.

Przygotowując książkę, autor opierał się głównie na archiwum w Grodzisku Mazowieckim, gdzie znalazł większość dokumentacji. – Głównym impulsem do napisania tej książki był zbiór pana Jaworskiego, starszego cechu w Legionowie, który z chwilą jego likwidacji nie dopuścił do tego, że te materiały wywieziono czy spalono, tylko zapakował je do około pół setki skrzynek po owocach, po czym przewiózł je do swojego domu – opowiada Aleksander Łuczak. W publikacji o legionowskich prywaciarzach pojawiają się nazwiska około trzech tysięcy rzemieślników. Ale według profesora Łuczaka ich łączna liczba, razem z tymi, których przerosły trudy funkcjonowania w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, była nawet dwukrotnie większa. – Prywatna inicjatywa zaczęła się organizować po wojnie, bo wyglądało na to, że prawo – chociaż zmierzało do uspołecznienia własności – zostawiało również pewną możliwość na to, aby ona funkcjonowała. To był ewenement. Przez cały okres Polski Ludowej funkcjonował zapis o tym, że prywatna, drobna wytwórczość ma swoje miejsce w gospodarce narodowej. Był on zapisany w konstytucji, natomiast w praktyce była zupełnie inna sytuacja.

Najciężej tzw. prywaciarze mieli w początkach mrocznych lat 50., kiedy to władza na wszelkie sposoby starała się utrudnić im życie. – Potem, w okresie Gomółki, udało się trochę odbudować prywatną inicjatywę, a w czasach Gierka również zostały stare przepisy. Ale z drugiej strony gigantomania, o której wówczas mówiono, powodowała, że ta drobna wytwórczość stała się czymś zupełnie marginalnym – przypomina autor. Lecz niezależnie od tego, który sekretarz zasiadał na partyjnym tronie, prywatni wytwórcy mieli w Polsce Ludowej pod górę. Nie tylko musieli liczyć się z tym, że władza przykładnie zechce im dać po łapach, ale też stawać na głowie, aby w ogóle móc coś wyprodukować. – To była walka o przetrwanie, walka o to, żeby mieć surowiec. Często był on zdobywany z zakładów uspołecznionych, jako swego rodzaju odpady. Często był też reglamentowany. A wystarczał na tydzień, najwyżej miesiąc produkcji. Jeżeli jednak właściciel miał dojście do jakiegoś człowieka, który część tych państwowych materiałów wyrzucał na śmietnik, wówczas dochodziło do transakcji i w oparciu o te materiały tworzono jakiś tam produkt – dodaje prof. Łuczak.

Na przestrzeni lat w Legionowie najbardziej rozwinęło się bieliźniarstwo. Powstawały w nim też na przykład buty czy długopisy. Kłopotów ze zbytem, co charakterystyczne dla ustroju skazanego na permanentne braki, prywaciarze raczej nie mieli. Choć jak przypomina Aleksander Łuczak, byli rzemieślnicy, którzy nie wytrzymali ciągłego napięcia i zdecydowali się rozstać z życiem. A znacznie częściej po prostu rezygnowali z prowadzenia produkcji. Ci zaś, co mimo wszystko wytrwali, w dużej mierze zadecydowali o powojennym obliczu miasta. O nich to właśnie profesor Łuczak w swojej książce głównie przypomina. – A zarazem oddaje hołd wielu osobom z tzw. inicjatywy prywatnej, które również budowały Legionowo i wpływały na jego kształt. Oczywiście na tyle, na ile to było możliwe w trudnych realiach PRL-u – mówi dr hab. Jacek Szczepański. PRL-u, który jednak – także pod wpływem gospodarki rynkowej – z hukiem upadł. Dzięki temu z dnia na dzień prywaciarze mogli stać się szanowanymi biznesmenami. I o tej ich nagłej metamorfozie zapewne również powstanie kiedyś interesująca książka…

Poprzedni artykułStaranowana przez ciężarówkę
Następny artykułNa dwoje piłka wróżyła
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.