Wszyscy znamy powiedzenie, że w przyrodzie nic nie ginie. Nawet jeśli w jakimś sensie jest ono prawdziwe, nie dotyczy drzew oraz krzewów. Również tych będących pod opieką pracowników legionowskiej SMLW. Wiele z nich po prostu przegrywa walkę z suszą lub innymi zjawiskami naturalnymi. I tu często zaczyna się problem.
W tym roku oschłość natury najgorzej znoszą jarzębiny i brzozy. Na spółdzielczych osiedlach obumarło ich już około pięćdziesięciu. – Co roku dosadzamy drzewa, ale też musimy usuwać te, które już uschły. Mamy pytania od mieszkańców, dlaczego, skoro stanowią zagrożenie, od razu nie są wycinane? Ludzie boją się o swoje mienie, bo często te drzewa rosną przy parkingach, a mieliśmy już kilka przypadków, że gałęzie spadły na samochody – mówi Agnieszka Borkowska, wiceprezes zarządu SMLW w Legionowie.
Przyczyna zwłoki w likwidowaniu uschniętych drzew jest prozaiczna: długa procedura uzyskania pozwolenia na ich wycięcie. A ewentualne pójście na biurokratyczne skróty, innymi słowy ekologiczna samowolka, w tym przypadku zwyczajnie się nie opłaci. – Aby zgłosić zamiar usunięcia drzewa, najpierw musimy powiesić ogłoszenie na klatkach schodowych sąsiedniego budynku, którego mieszkańcy mają prawo się w tej sprawie wypowiedzieć: czy są zainteresowani wycięciem drzewa, czy nie, oraz przykazać swoje uwagi. Później komplet dokumentów składamy do odpowiedniego, głównie miejskiego wydziału ochrony środowiska. On też ma określony czas, aby wyznaczyć termin oględzin. Jeżeli dokumentacja jest niekompletna, ten termin dodatkowo się wydłuża.
W efekcie uzyskanie pozwolenia na wycięcie suchego drzewa potrafi zabrać nawet kwartał. I to przy założeniu, że tubylcy nie mają wobec niego innych planów. – Czasami widzimy, że drzewo ma kilka zielonych gałązek, ale reszta jest sucha. I z doświadczenia wiemy, że ono wcześniej czy później umrze. No ale mieszkańcy mają nadzieję, że może jednak nie, wnoszą uwagi i cała procedura jeszcze się wydłuża. Potrafi to trwać nawet rok, bo wtedy zalecenia są takie, że „mamy obserwować” albo np. leczyć. Wówczas wzywamy dendrologa, co oczywiście kosztuje. Niekiedy kilka drzew uda się dzięki temu uratować, lecz w dłuższej perspektywie widzimy, że nawet te, które wydawały się uratowane, po jakimś czasie obumierają i musimy je usunąć – przyznaje wiceprezes SMLW.
Jeśli drzewo zdoła powalić sama natura, jest nieco łatwiej. Ale i wtedy jego usunięcie z terenu osiedla należy odpowiednio udokumentować. Tak czy inaczej, wycinkę obumarłych roślin pracownicy osiedlowych administracji mają pod kontrolą. – Należy tylko uzbroić się w cierpliwość. Wiadomo, najpierw był koronawirus, później okres urlopowy. My te wszystkie drzewa mamy już zgłoszone, część jest po oględzinach, na inne czekamy. Natomiast wszystkie są zinwentaryzowane i do końca roku – jeżeli oczywiście dostaniemy odpowiednie decyzje – zostaną usunięte – deklaruje Agnieszka Borkowska. Dając zielone światło drwalom, nie zmienią one jednego: spółdzielczy bilans nasadzeń i wycinek drzew od lat pozostaje bardziej korzystny dla tych pierwszych.