Pierwszy raz, na czele swego zespołu, wystąpił w Legionowie przed dziewięcioma laty. W minioną sobotę Grzegorz Turnau wpadł do ratusza ponownie, z jednym zaledwie kolegą. Tym razem ochrzcił swój koncert mianem „Wieczoru sowich piosenek”. I korzystając z własnych oraz innych smacznych utworów, przyrządził Królika po krakowsku.

Nieco enigmatyczny tytuł koncertu podsunęło, jak to często bywa, samo życie. – Zaczęło się od popełnionego kiedyś w prasie lapsusu. Ktoś się pomylił i napisał „sowie” zamiast „swoje”. Nazywamy to więc „Wieczorem sowich piosenek, ale to tak naprawdę jest okazja do cytowania też twórczości innych artystów, do przypominania piosenek, które lubimy. Czasem w trakcie koncertu sami sobie robimy niespodzianki i gramy coś, czego nie przygotowaliśmy, ale co obaj znamy. Jest to też rodzaj spotkania pokoleniowego, bo słuchaliśmy podobnych zespołów, fascynowaliśmy się może nie tymi samymi, ale podobnymi generacyjnie artystami. I czasem to na scenie po prostu widać i słychać – mówi Grzegorz Turnau.

Oczekując całej gamy muzycznych smaków, w sali widowiskowej znów stawił się komplet publiczności. Zapewne mało kogo zraził fakt, że dźwięki płynące z fortepianu krakowski bard miał przyprawić tylko brzmieniem akustycznej gitary. I słusznie, bo zagrał na niej sam Jacek Królik, czyli prawdziwy wirtuoz tego instrumentu. To w dużej mierze dzięki niemu kameralna formuła koncertu okazała się tak atrakcyjna dla słuchaczy. – Ona wynika też z tego, że wtedy mamy więcej zabawy polegającej na zastępowaniu różnych innych głosów i instrumentów. Staramy się uzupełnić coś, co w oryginalnej aranżacji było nieco bardziej rozbudowane. Daje to również taki bezpośredni kontakt z kolegą instrumentalistą, który nie zawsze jest możliwy, jeżeli gra większy skład. A poza tym lubimy to. Lubimy się spotykać, jeździć, kłócić i dyskutować o różnych rzeczach – zapewnia sławny krakus. – Z perspektywy gitarzysty jest to duże, ale też bardzo atrakcyjne wyzwanie, bo trzeba te partie znacznie przebudować i zmodernizować pod kątem szerokiej współpracy z fortepianem i bardzo unikalną grą mojego szanownego kolegi. I nawet jeżeli są to hektary do obrobienia na gitarze, stanowi to wspaniale wyzwanie – dodaje Jacek Królik. Wyzwanie, któremu – nie trzeba chyba dodawać – wykonawcy bez trudu, rzec można – koncertowo, podołali.

Obaj artyści, co zresztą było widać i czuć, nie ukrywają, że świetnie rozumieją się także poza sceną. Koncert dwóch przyjaciół, okraszony dowcipną konferansjerką i garścią muzycznych cytatów, po prostu musiał być udany. Powody do satysfakcji mieli i fani mistrzowsko zagranych dźwięków, i osoby szukające ukrytego między nutami nastroju. Jak to w trakcie dobrych koncertów bywa, świetnie bawili się też sami artyści. Choćby wtedy, gdy wokalista naśladował Marka Grechutę lub dyrygował odgwizdującą fragmenty „Cichoszy” widownią. – Sporą atrakcją jest pewna nieprzewidywalność części rzeczy. O ile w dużym składzie dyscyplina jest znacznie większa i z racji na aranżację wymaga realizacji konkretnych nutek, to tutaj ta forma daje możliwość sporej ewolucji i wzajemnej interakcji instrumentów. A to powoduje, że jak to mówi mój kolega, nasze koncerty nie mogą się odbyć na automatycznym pilocie, tylko cały czas trzeba brać udział w procesie tworzenia – podkreśla guru krajowych szarpidrutów.

Jeśli wierzyć głównemu bohaterowi wieczoru, przypadł on dokładnie w Międzynarodowym Dniu Królika. Zarówno Grzegorz Turnau, jak i gitarowy „solenizant” celebrowali go w każdym razie na bogato. Ani przez moment nie było widać, że są już wiekowi – w tym roku razem kończą bowiem sto lat…