Nie znam, może poza polityką, drugiej uprawianej przez rodaków profesji, w której zarobki tak znacząco odbiegają od wyników pracy. Piłka nożna w krajowym wydaniu jest pod tym względem bezkonkurencyjna. Za sprawą liczby goli strzelanych ostatnio przez naszych walecznych futbolistów śmiało można zamiennie nazywać tę dyscyplinę zerówką. Nie dość, że (własną, bo przecież nie kibiców) radość z gry przedkładają oni nad zdobywane punkty, to jeszcze zaczęli mieć skrupuły przed umieszczaniem gały za linią bramkową przeciwnika. Wszystko, jak podejrzewam, za sprawą polskiej gościnności oraz – w meczach wyjazdowych – chęci zostawienia na obczyźnie miłych wspomnień o potomkach Lecha. Dlatego właśnie reprezentacja (również za Nawałki) zalicza rozwałki, zaś najlepsza wśród rodzimych kop-teamów Legia jest o 90 minut od zdobycia miana najgorszej drużyny w historii Ligi Europy. Wspomniane osiągnięcia na bank skłaniają już co niektórych specjalistów do przebąkiwania o narodzinach nadwiślańskiej szkoły piłkarskiej. W skrócie polega ona na graniu „na zero” z przodu i taktycznym markowaniu gry w obronie. Ukuto pewnie nawet termin, którym taki styl można by w skrócie określać – futbabol. Póki co, jesteśmy mistrzami świata. Podczas gdy w rankingu FIFA o kilka lokat wyprzedza Polskę nawet ultrabiedne Sierra Leone, to nad wyraz krzepiąca konstatacja.
No dobrze, zapyta prostaczek, skoro więc na boisku jest tak źle, to dlaczego przy wypłacie jest tak dobrze? O ile w przypadku orłów orzących murawę za granicą da się to wytłumaczyć zamożnością ich firm, na polskim gruncie taka teoria może nadziać się na kontrę. Większość składników produktu pod nazwą T-Mobile Ekstraklasa jest mało mobilna finansowo, a mimo to wypłaca pracownikom fizycznym pensje przekraczające nawet sto tysiaków. Zastanawiające. Pewnie najmniej w przypadku Legii, która mając rzutkich mecenasów, sama rozrzutnością nie grzeszy. Przekonał się o tym jeden z kibiców, który miał fart złapać wykopaną w trybuny futbolówkę. Jakiś czas później otrzymał list. Jego ukochany klub domagał się w nim, aby przekazał na jego konto 429 zł, „jako równowartość zabranej piłki”. Zwrotu skórzanej kuli autor pisma w swej wspaniałomyślności nie chciał. Otrzymać w każdym razie powinien tyle, ile topowa ligowa drużyna zwojowała w Europie – zero.