Nieczęsta to sytuacja, gdy czytelnik odwala robotę za dziennikarza i dostarcza mu materiał prawie gotowy do publikacji. A tak właśnie stało się tym razem. Pewien mieszkaniec Legionowa, poszkodowany przez słynnego Łatka i jego kolegów po kwiku, postanowił – ot tak, na dziko – trochę pobuchtować w tej dotyczącej również wielu innych miast sprawie. Wnioski, do jakich doszedł, jeżą… sierść na karku.

Kwestią regulacji poczęć dziki, jak wiadomo, się nie przejmują. Raczej rzadko dokonują też formalności meldunkowych. Wszystko to sprawia, że szalenie trudno jest ustalić ich faktyczne na danym terenie pogłowie. Mimo to nasz czytelnik – poprosił, by na użytek niniejszego tekstu (i ku pamięci lansowanej ongiś w mieście maskotki) tytułować go panem Tadzikiem – podjął to arytmetyczne wyzwanie. Po czym zabrał się za telefonowanie i mejlowanie do rozmaitych instytucji, pokonując przy tym urzędowy maraton na klasycznej, rzecz można, trasie „od Annasza do Kajfasza”. – Ktoś mi doradził, żebym zaczął od Powiatowego Inspektoratu Weterynarii. Będąc jeszcze w nerwach po zobaczeniu, jak tuż po wizycie stada dzików wygląda moja działka, zadzwoniłem więc do jego nowodworskiej siedziby. Tam usłyszałem, że po Legionowie może w porywach biegać jakaś setka dzików. Sporo, pomyślałem sobie, ale kto i kiedy zdołał policzyć, że jest ich akurat tyle, nie mam pojęcia – przyznaje domorosły detektyw.

Następny telefon wykonał on do legionowskiej Straży Miejskiej. I wtedy zdziwił się po raz pierwszy: bo usłyszał, że „miejskich” dzików (choć tak naprawdę przychodzą one zwykle z położonych w sąsiednich gminach lasów) jest… około piętnastu. – Nasi funkcjonariusze na bieżąco monitorują ich ruchy, więc doskonale znają te zwierzaki. Wiele z nich, nie tylko wylansowanego przez internautów Łatka, kojarzą już nawet z widzenia. No i z tych ich obserwacji wynika, że aktualnie ta liczba w miarę dokładnie oddaje rzeczywistość – potwierdza komendant Adam Nadworski.

Mając do czynienia z tak dużą rozbieżnością, pan Tadzik podobne pytanie skierował do leśników. W Nadleśnictwie Jabłonna dowiedział się, że inwentaryzację dzików robi ono raz na 12 miesięcy, a ostatnia z nich nastąpiła w marcu ubiegłego roku. I co się okazało? – Na terenie działania koła łowieckiego „Mewa” doliczono się podobno 30 dzików, szacując dwukrotny wzrost ich populacji, a na terenie koła „Sęp” stwierdzono zaledwie 6 zwierzaków, za to chyba bardziej jurnych, gdyż prognozowano tam wzrost populacji do 27 sztuk – śmieje się nasz czytelnik. – Uznałem te dane za dosyć wiarygodne, ale postanowiłem je zweryfikować, kontaktując się z szefami działających w okolicy kół łowieckich. Wtedy zdziwiłem się po raz drugi, lecz przy okazji zrozumiałem, że w tej sprawie, do kogo bym się nie zwrócił, każdy powie mi coś innego.

Jakie zatem wieści mieli dla naszego czytelnika myśliwi? Ano wystrzałowe! Wynika z nich, że albo dziki zapatrzyły się na króliki i zaczęły mnożyć się (i dojrzewać) w ich tempie, albo rachunki leśników były, delikatnie mówiąc, chybione. Do końca 2023 roku panowie polujący w pierwszym z wymienionych kół odstrzelili bowiem 130, a ich koledzy z Sępa – nie sępiąc, jak widać, na naboje – aż 140 dzików. Jak udało im się nakłonić aż tyle zwierzaków do wejścia pod lufę i sprokurować taki pokot, nie wiadomo. Za to podane przez nich liczby śmiało można uznać za prawdziwe, bo każdy dzik przeniesiony w ten sposób do krainy wiecznych łowów jest skrupulatnie przez myśliwych odnotowywany.

Tak czy inaczej, dalsze próby doliczenia się faktycznej liczby okolicznych dzikich świń pan Tadzik sobie odpuścił. Uznał, że to równie bezcelowe oraz mało realne, jak ustalenie podmiotu, na którym ciąży obowiązek zajęcia się rozwiązaniem problemu hasających po terenach miejskich odyńców, loch i warchlaków. – W zasadzie wszystkie dziki stanowią własność Skarbu Państwa, więc to on, a nie gminy, powinien to wszystko ogarnąć. Sęk w tym, że na poszczególnych szczeblach administracji reprezentują go różne organy i kiedy tylko pojawia się jakaś pilna sprawa do załatwienia, każdy z nich wykorzystuje brak jednoznacznych przepisów i usiłuje zrzucić odpowiedzialność na innych. Wiem, bo sam próbowałem tą formalną ścieżkę ustalić. Ale to syzyfowa praca i państwowe instytucje zaczynają działać chyba dopiero wtedy, gdy z powodu dzików wydarza się jakaś tragedia – uważa zrezygnowany czytelnik. Deklarując zarazem, iż swoje błądzenie po lesie w poszukiwaniu wyjścia z dzikich ostępów postanowił zakończyć, a ten forsowny „taniec z szablami” zostawia innym. – Swoją drogą fajnie by było, gdyby zamiast tylko oglądać się na służby czy urzędników, ludzie przestali robić z Legionowa stołówkę dla dzików. Po tylu prośbach i apelach chyba już każdy powinien wiedzieć, że przyciąga je tutaj głównie wyrzucane przez nas byle jak żarcie. W sumie to ja się nawet nie dziwię, że z tego menu korzystają. Ale dlaczego legionowskie pędraki smakują im bardziej, niż te wygrzebane w lesie, tego już nie rozumiem…

Dobrze zatem, że w obliczu prawnej niemocy aparatu państwa i śmietnikowej gościnności wielu mieszkańców na tyle, na ile pozwala im prawo, zajmują się kwestią kłopotliwych zwierzaków chociaż samorządy. Ten legionowski złożył ostatnio do starosty kolejny wniosek o wydanie decyzji w sprawie wyłapania i wywózki z miasta pewnej liczby dzików. Ilu, to okaże się dopiero po konsultacjach powiatowych specjalistów z Polskim Związkiem Łowieckim. Kilka lat wcześniej to rozwiązanie się w każdym razie sprawdziło, dlatego legionowscy urzędnicy znów chcą postawić na bezkrwawe łowy. I bez jednego wystrzału skutecznie pogonić dzikom kota.