Planeta z wyrokiem śmieci

Po dobrych (oj, dobrych!) kilku dekadach wolnorynkowego rozpasania coraz więcej rodaków, zamiast opływać w luksusy, musi zaciskać pasa. Poza raz kolejny, zresztą. Rodaków często zdziwionych, że ich sen o kapitalistycznym dobrobycie nie stał się jawą, lecz koszmarem. W tej sytuacji łatwo zrozumieć jednostki, które z setką w ręku oraz łezką w oku wspominają peerelowską beztroskę. Zwłaszcza jeżeli na dodatek były wtedy piękne i młode. Ze mną jest właściwie podobnie. Co prawda w żadnym okresie swego życia nie zawstydzałem bliźnich oszałamiająca krasą, komunę żegnałem jednak, będąc świeżo skacowanym posiadaczem dowodu osobistego. A więc obywatelem rzutkim niczym umysł „Pomysłowego Dobromira”. Tyle że w moim przypadku owa nostalgia nie ma wcale podłoża ekonomicznego – wszak w Polsce Ludowej nie gospodarzyłem jeszcze na swoim. Łkam za nią, bo całkiem niechcący był to kraj, który w pewnych aspektach ani planety, ani wnętrz swoich obywateli nie zaśmiecał. Tak, bywał nielogiczny, ale ekologiczny również.

Przez wiele lat, nie powiem, byłem pod wrażeniem rynkowej obfitości. A ponieważ ujście konsumenckim instynktom najłatwiej dać w supermarkecie, pierwszych zakupowych orgii doświadczałem gdzieś pomiędzy regałem z majonezami a paletą węgla drzewnego. Do tego, wstyd przyznać, z rodzicielką – wówczas w roli sponsorki, oczywiście. Jakaż ta handlowa oferta była ekscytująca! – Mamo, popatrz, zielony keczup! Bierzemy! Kilka kroków dalej kusiły z kolei parówki po 2,5 zł za kilo. Obok takich okazji trudno było przejść obojętnie. Hasło „promocja” oznaczało dla mnie wtedy: „Jeśli nie wrzucisz tego do koszyka, jesteś frajer!”. I wrzucałem, od razu po kilka sztuk. Ignorując fakt, że na przykład pierwszy ze wspomnianych wyrobów pomidory znał tylko ze słyszenia, zaś z receptury drugiego mięso – jak na parówki przystało – wyparowało. Nic to. Wtedy sklepowe koszyki tankowano do pełna, zajeżdżając pod chałupę z toną uwięzionego w plastiku żarcia, wciśniętego do tysiąca foliowych toreb. Tak wówczas smakował wielki świat.

Pod względem spożywczej różnorodności komuna była z francuskimi hiper handlarzami bez szans. Na krótką metę sytuację ratowała wymiana handlowa z innymi dzielnicami socjalistycznego raju. Ale soki z Bułgarii czy zapuszkowana duma radzieckiego rybołówstwa głodu obfitości zerkających tęsknie na zachód Polan zaspokoić nie mogły. Paradoksalnie, siermiężność spożywczaków miała jednak w sobie coś, co już nigdy se ne wrati – rozbrajającą prostotę oferowanych klasie robotniczej dóbr. Za PRL-u nawet sprytni polscy producenci nie umieli stworzyć jarskiej kiełbasy albo jogurtu, którego skład ledwie mieści się na opakowaniu. Jeśli już kantowali, to z ekologicznym zacięciem, wzbogacając wyroby o tłuszcz i wodę, nie zaś pół tablicy Mendelejewa. Konserwanty? A po co? W ustroju powszechnego niedoboru jadło znikało, zanim zdążyło się zepsuć. Zapakowane w szkło lub papier, które z kolei nie psuły środowiska. Teraz o takim komforcie przyroda może najwyżej pomarzyć. Na własnej skórze Ziemia czuje, że ludzie wydali na nią wyrok śmieci.

Poprzedni artykułZajęcia z kwitnącą wiśnią
Następny artykułKontrabanda na zapleczu
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.