O ile w innych przypadkach gorąco pragnąłbym zapewne tego uniknąć, tym razem chłodne przyjęcie poniższego tekstu nawet mnie ucieszy. Traktuje on bowiem o lodach. A konkretnie o tym, jak miasto Legionowo z wolna zamarza od upodobań jego mieszkańców. Tak to przynajmniej na oko wygląda. Dlatego, ku przestrodze, postanowiłem w tym miejscu liznąć temat.
Żeby była jasność: nie jest moim zamiarem rzucać sprzedawcom mrożonej wody pod nogi kLody. Niech sobie mają forsy jak lodu. Chciałbym jeno zadumać się nad fenomenem nagłej(?) zmiany ciepłych z natury obywateli w chłodne i bezwzględne dla zawartości wafla rekiny lodojady. Bo że dokonuje się taka ewolucja, nie mam wątpliwości – wystarczy prześlizgnąć się ulicą, by nawet te największe stopić w kilka minut. Produkty, których marketingową twarzą mogłaby zostać często w PRL-u stojąca za ladą pani Lodzia, są wszędzie! Kto wie, być może rosnącą chęć brania w lizing zrodziła po prostu większa podaż zimnych kuleczek pożądania. Patrząc na chłodno, ma to sens. Odkąd wzdłuż głównej ulicy grodu przybyło miejsc, gdzie lodowate spojrzenie ekspedientki jest cnotą, uniknięcie pokusy językowego kontaktu ze słodką gałką stało się mr(o)zonką. Inna sprawa, co kto z taką pokusą zrobi. Legiolodzianie, zamiast bawić się w spoconych ascetów, postanowili akurat iść w zwiastujący powszechne zlodowacenie hedonizm. Niby nic, ich wola. Tylko co, jeśli podwarszawską sypialnię lód skuje także w nocy…?
Z drugiej strony, od zarania dziejów – i to z ostentacyjną przyjemnością – ludzie robili sobie lody, przełamywali je tudzież lody kręcili. Zanim jeszcze umieli coś zamrozić. Więc chyba po próżnicy biję na alarm – nie pierwsza to epoka lodowcowa w dziejach Ziemi i raczej nie ostatnia. Bardziej należy obawiać się upałów. Powstają wtedy czasem teksty, po których od razu widać, że autorowi za mocno przygrzało.