Imię miał ładne, Zdzisław. I zapewne nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego tyleż barwna, co monotonna egzystencja stanie się inspiracją prasowego tekstu. Jam to, nie chwaląc się, sprawił, w hołdzie jednostce w swej przeciętności nieprzeciętnej.

Poznaliśmy się… nie w szkole. Jakieś dwie dekady różnicy w dacie narodzin sprawiły, że wpadłem na Zdzicha dopiero, gdym uprawiał jeden z moich fachów. Krępy, niski facet około sześćdziesiątki nie był typem gościa zabiegającego o ludzką adorację. Ale lubił snuć wspomnienia. I właśnie ta cecha, ze względu na scenerię, której dotyczyły, uczyniła ze mnie jego wyznawcę. Umiał przekonywać. – Masz, napij się – zachęcił kiedyś Zdzisiek, kusząc pucharkiem pełnym rubinowego płynu. – Co to? – przezornie spytałem. – Winko – odrzekł częstujący, obojętny na mój lęk o destrukcyjną moc cieczy. Cóż było robić, wypiłem. I stało się jasne, że lęk miał solidne podstawy, a w garwolińskich piwnicach leżakuje trunek na bazie „winogron” ze swojskiego zacieru. Oprócz zaskoczenia, szybko wydestylowałem w sobie podziw. Bo jeśli jakiś wyrób domowego przemysłu poniewierającego można by nazwać boską bimbrozją, wtedy po raz pierwszy miałem ją w ustach. I ku chwale drożdżyzny, nie ostatni. Nawiasem mówiąc, kiedyś Zdzichowi zostały w domu wisienki, które wcześniej pływały sobie w tej cieczy. A ponieważ miał gest, obdzielił nimi okolicznych małolatów. Musiały im smakować, bo za nic nie chcieli wrócić do domów. A właściwie, choćby nawet ktoś ich dobudził, nie mogli…

Na zawodowej drabince Zdzisiek wspinał się opornie. Nie miał motywacji. Przez większą część tak zwanej kariery wylegiwał się na szczeblu kierowcy w gminnej spółdzielni. Jeśli znasz, Czytelniku, realia PRL-u, słyszałeś także o wyjątkowej pozycji społecznej i ekonomicznej panów zaopatrzeniowców. Co zresztą w ustroju powszechnego deficytu było całkiem zrozumiałe. Mój kumpel, jak i jemu podobni, miał w sobie coś z magika. Potrafił w magazynie załadować na swego Żuka sześć lodówek, a do gminnego sklepu dowieźć góra dwie. W wypchanych kieszeniach mając za to równowartość ośmiu. I niech ktoś mi powie, że to nie były czary! A skoro o nich mowa, Zdzisiek potrafił oczarować nawet milicjantów. Namierzony kiedyś na stołecznej ulicy w trakcie jazdy wężykiem, zamiast skończyć na Kolskiej, wrócił do bazy eskortowany przez radiowóz. Ponoć miało to związek z tymi jego kieszeniami.

Tak, Zdzich lubił się napić. Ba, musiał. W jego firmie wychylano wówczas na okrągło, do tego przy aprobacie, a często z udziałem przełożonych. Robota nikomu jakoś przez tę grę w monopol nie uciekła. To procentowało. Bo każdego dnia szło się do pracy z uśmiechem – godnym obywatela, który z radością buduje swą socjalistyczną ojczyznę. Uśmiechem człowieka szczęśliwego.