Wśród przedstawicieli setek rozmaitych zawodów ten uprawiany przez artystów estradowych nie uchodzi w powszechnym mniemaniu za wymagający jakiegoś szczególnego wysiłku. A jego sławni tudzież (w większości) mniej sławni przedstawiciele raczej z rzadka miewają opinię tytanów pracy. Nawiasem pisząc, pracy i tak uważanej przez resztę ludu za taką przez malutkie „p”, bo co to za robota wyleźć na scenę i kręcić tyłkiem albo ruszać ustami – każdy głupi to potrafi! A nie robi tak tylko dlatego, że głupi nie jest… Z tą sceniczną pracowitością bywa jednak rozmaicie.

Podczas niedawnej imprezy muzycznej w Lodowej Arenie dało się usłyszeć co nieco o piosenkarzu, który bez wątpienia mógł uchodzić za człowieka wyjątkowo zarobionego, I to nie tylko wśród ludzi z własnej branży. Mowa o nieżyjącym już od dawna panu Mieczysławie, którego prawnuk – również nazwiskiem Fogg, poprowadził sobotni koncert z międzywojennymi szlagierami, podczas którego zabrzmiały też oczywiście utwory wykonywane przez byłego członka popularnego wówczas chóru Dana. On to właśnie, ów potomek mistrza, wspomniał o tym, że jego sławny pradziad sławny był nie bez przyczyny. Odkładając na bok charyzmę oraz talent, harował on bowiem jak wół w studiach nagrań i nowe piosenki wrzucał na rynek szybciej niż nasz Kubica robił to swego czasu z biegami.

Samych tang, co ze współczesnego punktu liczenia (kasy, oczywiście) zakrawa na szołbiznesowy dowcip, zarejestrował pan Mieczysław około sześciuset! A wszystkich piosenek nagrał on ponoć, bagatela, jakieś trzy tysiące. Kiedy znajdował jeszcze czas na występy oraz normalne życie, tego jego krewniak legionowianom nie powiedział. Lecz najwyraźniej znajdował, również na to drugie, czego istnienie wspomnianego prawnuka stanowi najdobitniejszy przykład.