Szare mundurki i komórki

Jako typ kiepsko czujący się w tłoku, od małego unikałem dużych tłumów. Stąd zapewne – w trakcie castingu do woja odwzajemniona przez kichającą na me wdzięki komisję – reakcja alergiczna w zetknięciu choćby z myślą o służbie w armii oraz niechęć do wzięcia w korporacyjny jasyr. Mundury, czy to rozumiane jako stroje zielonych ludzików, czy też uniformy z dyndającym u szyi zwisem, omijam z daleka. Jest ledwie jeden, który ewentualnie mógłbym przywdziać – ten harcerski. Wszak tylko on pozwala dorosłemu chłopu bezkarnie być dzieciakiem. I przez całe życie robić to, co zwyczajowo zarezerwowane dla małolatów.

Początek miałem obiecujący. Już u zarania podstawowej edukacji skusiły mnie powabne kształty lilijki, przeto dziarsko wkroczyłem w szeregi zuchów. Naonczas, przypominam, dość liczne. A ponieważ w kupie weselej, na zbiórki biegałem nie dotykając ziemi, sprawności zdobywałem zaś szybciej niż pewna kumpela z redakcji znajomych na Facebooku. Aż przyszedł ten feralny biwak! Zachłyśnięty ograniczoną jedynie przez drużynowego wolnością, popiłem ją w gronie kilku druhów przeszmuglowanym piwem. Sęk w tym, że nie tylko ono się wtedy spieniło. Ów przejaw zrozumiałego po całodziennej penetracji lasu pragnienia zwierzchnictwo uznało za akt dywersji wymierzony w trzeźwą tkankę organizacji i wywaliło nas z niej na spity ryj. Darowało sobie nawet pożegnalne „czuwaj”. Do dziś pamiętam i swą rozpacz, i fakt, że nie poczuwałem się do winy.

Tak oto, gdy znajome druhny i druhowie obozowe namioty zmieniali niczym rękawiczki, mnie system odstawił od harcerskiego ogniska. Kto wie, czy to nie tamte doświadczenia sprawiły, że po latach, w towarzystwie druhen i damy w białej chuście, przysięgę jednak złożyłem. Niestety, wieczne odpoczuwanie to nie było. Bo krzyż, owszem, miałem, lecz jeno pański…