Siedziałem sobie ci ja pewnego wieczora w zagranicznym kraju, nad brzegiem zagranicznej rzeki i upojony aromatem zagranicznego powietrza jąłem dumać nad tym, co rzeczywiście warto robić w życiu. Oprócz, rzecz jasna, jedzenia i picia, gdyż unikanie tych czynności – pomijając modelki i uduchowionych ascetów – kończy się z reguły jego końcem. I właśnie gdy rozmyślałem o nieuniknionym dla każdego z nas finiszu, wyprzedziła mnie myśl, że jeśli już pokonywać metę, to najlepiej z bagażnikiem pełnym  doświadczeń.

Na wiele z nich, tych dobrych i tych złych, które los nam do niego pakuje, nie mamy oczywiście wpływu. Należy jednak spróbować wepchnąć tam możliwie najwięcej drobiazgów, jakie sprawiliśmy sobie sami. Po to, żeby widząc światełko w pożegnalnym tunelu, nie paść nagle ofiarą konstatacji typu: „Jasny gwint, a miałem jeszcze sprawdzić, co się stanie, kiedy śliwki popiję mlekiem!”.

Owszem, przyrównywanie sensu ludzkiej egzystencji do produktów odhaczanych kolejno na liście z zakupami jest ryzykowne. Po jej przejrzeniu wielu z nas mogłoby dojść do wniosku, że już dawno dokonało wszystkich koniecznych sprawunków i właściwie należałoby pomyśleć o ostatnim – gustownej, wygodnej „jesionce”. Kiedy przeciętny potomek Lecha wziął co najmniej jedno becikowe, wybudował z pożyczonych franków M-3 oraz zasadził w grillu węgiel drzewny, cóż mu bowiem pozostało? Czekać aż kościoły zaczną zamieniać na meczety? Więc ciągnie tak, sapiąc, homo sapiens ten wózek, nawet nie myśląc, dokąd i po co. Z drugiej strony, jego szybkie napełnienie czyni życie nader komfortowym i pozwala bezstresowo znosić największe zawieruchy. Skoro bowiem zrobiło się tu wszystko, co było do zrobienia…

Jeśli jednak, siostro i bracie, nadal drzemią w was ciekawość świata tudzież uśpione do czasu nadejścia sprzyjającej koniunktury plany, natychmiast je obudźcie! Gdy nie zna się dnia ani godziny to po prostu logiczne. O „syndromie śliwek z mlekiem” już wspomniałem. Ale jest jeszcze coś. Zrozumieją mnie ci, którzy wypróbowali kiedyś obie urlopowe opcje: przez tydzień czy dwa nie wychodzili z grajdołka i słuchali skwierczenia własnego ciała albo przez cały turnus wypoczywali – choć raczej nie fizycznie – na tak zwanej objazdówce, wstając skoro świt, wycieczkując się całymi dniami i co noc śpiąc w innym hotelu. Na oko wariant „namber łan” jest fajniejszy – relaks w najczystszej (pomijając piasek) postaci. Tyle że spędzany tak urlop zlatuje piorunem i zawsze zostawia niedosyt. Co najwyżej skrzętnie ukryty pod mającą budzić zazdrość krwistoczerwoną opalenizną. Natomiast wariant „be”, mimo pozorów turystycznego znoju, jest tak naprawdę cacy. Bo pełen treści. Powie ktoś, są dziedziny życia, w których mniej czasem znaczy więcej. Fakt, lecz samo życie się do nich nie zalicza. Zatem wszystkiego najciekawszego!

Poprzedni artykułWspólnotowe remontowanie
Następny artykułKrótka historia karpia
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 52-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od blisko dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.