Walne zgromadzenia członków legionowskiej SMLW zawsze były doskonałą okazją do kontaktu jej kierownictwa z mieszkańcami. Tegoroczne zebranie potwierdziło to w całej rozciągłości. Spółdzielcy pytali, a członkowie zarządu udzielali konkretnych odpowiedzi. Nie stroniąc od tyleż pouczających, co dla wielu zaskakujących szczegółów na temat spółdzielczych finansów.

Podczas dyskusji wywołany został m.in. temat środków na funduszu remontowym poszczególnych budynków, którego saldo bywa niekiedy, co lokatorów dziwi, ujemne. – Jak to jest, że na jednym bloku jest, na przykład, nadwyżka dwieście tysięcy, a u nas jest niedobór sto tysięcy? Z czego to wynika? – dociekała jedna z mieszkanek. Odpowiadając, prezes spółdzielni pełną garścią sięgnął do legislacyjnej historii. I skomentował ją, nie gryząc się przy tym w język. – Kiedyś na wszystkie budynki spółdzielnia miała jeden budżet. I w Sejmie podniosło się larum, że spółdzielnia robi remonty tam, gdzie mieszkają przedstawiciele rady nadzorczej. I ci debile w Sejmie, ze dwadzieścia, może kilkanaście lat temu, uchwalili, że każdy budynek musi mieć własny fundusz remontowy. I jeżeli wypada w budynku, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, wymiana całego pionu kanalizacyjnego, to nawet jeżeli nie ma on pieniędzy, to je temu budynkowi pożyczamy. Na szczęście tu u nas wiceprezes wprowadził taki system, że możemy. Bo inne spółdzielnie nie mogą i muszą na przykład podnieść stawkę o 5 zł na metrze i dopiero wtedy coś zrobią. A my jeszcze jakoś sobie radzimy. Ale mieliśmy już budynek, gdzie taka pożyczka będzie spłacana przez dwadzieścia parę lat. Więc to jest w ogóle chore. Ale u nas nie ma problemu, że jeśli coś się stanie w budynku, a on jest na minusie, to nic nie zrobimy. Zrobimy – uspokajał Szymon Rosiak.

Tyle tylko, że powstały w ten sposób dług wobec innych budynków mieszkańcy tej nieruchomości będą musieli spłacić. I w tym akurat, pomijając samo rozmontowanie przez posłów solidaryzmu spółdzielczego, nic dziwnego nie ma. Dla wielu osób zastanawiający natomiast jest fakt różnic w opłatach czynszowych pomiędzy Legionowem a Warszawą. Różnic, co ciekawe, raczej na korzyść stolicy, gdzie mieszkańcy spółdzielczych blokowisk mają co miesiąc do uregulowania sporo niższe, jak to dawniej mawiano, komorne. Według Szymona Rosiaka istnieją dwie zasadnicze przyczyny takiego stanu rzeczy. – Po pierwsze, ciepło z Warszawy jest zdecydowanie tańsze niż ciepło z Legionowa. I to jest podstawowy czynnik kosztotwórczy. A drugi temat jest taki, że my jesteśmy w stanie wynająć lokal użytkowy za dwadzieścia, a jak nam się uda za trzydzieści złotych za metr kwadratowy, to jesteśmy przeszczęśliwi. A w Warszawie to 60-120 złotych. Rozmawiałem z kolegą prezesem i mówię: „Masz zapyziałą spółdzielnię, a masz takie dochody”. A on odpowiada: „Wyjdź sobie na ulicę Górczewską i zobacz, ile tam jest lokali i jak tam się ludzie garną”. Dopiero jak niedaleko powstało mu centrum handlowe, to te lokale straciły na atrakcyjności. Poza tym my mamy tych lokali malutko.

Malutko też, przynajmniej w stosunku do obecnych potrzeb, znajduje się na spółdzielczych osiedlach miejsc parkingowych. I tutaj też wytłumaczenie jest dość proste. A postojowe kłopoty kierowców to najwymowniejszy dowód, że legionowianom powodzi się teraz lepiej niż za czasów PRL-u, gdy zasiedlali swoje nowe „M”. – W momencie, kiedy budowaliśmy te budynki, to w społeczeństwie polskim na sto gospodarstw domowych przypadało kilka, góra kilkanaście samochodów. W tej chwili w powiecie legionowskim mamy zamieszkujących 130 tysięcy ludzi i 118 tysięcy samochodów. Ludzie, zwariowaliśmy! Jak budowaliśmy budynek na Broniewskiego, to dwadzieścia parę samochodów stało i nikt się nie chciał do nich przyznać. My, po rejestracjach, pisaliśmy po całej Polsce i dopiero oni przysyłali nam kopie umów, z których wynikało na przykład, że człowiek spod Poznania sprzedał auto człowiekowi, który mieszka w budynku nr 6. Ale ten twierdził, że w przypadku samochodu za dwa tysiące to więcej straci, jak go dostarczy na złomowisko, niż zabierze – narzekał szef legionowskiej spółdzielni.

Efekt był taki, że uporanie się z wrastającymi w ziemię autami zajęło pracownikom SMLW kilka miesięcy. W starciu z obowiązującymi w tym zakresie przepisami często są oni bowiem bez szans. Sami mieszkańcy również wskórać tu mogą niewiele. Nawet jeśli, jak przypomina Szymon Rosiak, prawo stoi w takich sytuacjach po ich stronie. – Majątek spółdzielni jest prywatną własnością jej członków. Niech pani powie człowiekowi, który nie mieszka w spółdzielni, żeby nie parkował przed pani blokiem, no to zbluzga panią na czym świat stoi. A zagrodzenie parkingów i postawienie szlabanów? No nie… – powątpiewał w sens tego rozwiązania prezes. Tak czy inaczej, o wszystkich problemach spółdzielców należy w trakcie ich walnych zgromadzeń rozmawiać. Bo już nie raz i nie dwa okazywało się, że wspólnie na część z nich łatwiej można znaleźć skuteczną receptę.