Legionowski Festiwal Muzyki Kameralnej i Organowej przypomina trochę słynne japońskie pociągi: można być pewnym, że będzie na czas. W niedzielę pojawił się w Legionowie po raz ósmy. I jak przystało na inauguracyjny koncert, uczynił to w wielkim stylu. I tak ma już być aż do wrześniowego finału.
    Za organami kościoła pod wezwaniem Św. Ducha jako pierwszy zasiadł światowej sławy wirtuoz Julian Gembalski. – To zdecydowanie ikona polskiej organistyki. Jeśli chodzi o improwizacje organowe, jest to międzynarodowy autorytet, wygrał wiele konkursów, i myślę, że dostarczy dziś publiczności dużych wrażeń – mówi Bartłomiej Bokszczanin, dyr. artystyczny LFMKiO.Jak wspomina pomysłodawca i szef festiwalu, ściągnąć do Legionowa mistrza Gembalskiego łatwo nie było. Jak mówi mistrz Gembalski, zawinił napięty kalendarz koncertowy. W rewanżu artysta oraz towarzysząca mu sopranistka Elżbieta Grodzka – Łopuszyńska przywieźli solidną porcję oratoryjnych evergreenów. – Dzieła Bacha, Cesara Francka, także improwizacje: jedna na organy solo, a druga, nasza wspólna, też na temat pieśni maryjnej – mówi profesor Akademii Muzycznej w Katowicach. – Wybraliśmy wiązankę arii, które są, jak to mówię, „wszystkie ładne”. Moja ukochana to Suscepit Israel z Magnificatum Marcina Żebrowskiego. Śpiewam ją z wielką radością, bo chciałabym, aby wszyscy zachwycali się nią tak jak ja, i docenili, że naprawdę mieliśmy fantastycznych kompozytorów. Niestety, teraz zupełnie o nich nie dbamy – dodaje śpiewaczka.
    Na szczęście w niedzielę należycie zadbano o prawie setkę melomanów. Kiedy po oficjalnym rozpoczęciu festiwalu – nota bene nie zaszczycili go swym udziałem miejscy włodarze – zabrzmiała muzyka, było to słychać aż nadto wyraźnie. Wbrew obawom organizatorów trwający właśnie remont świątyni ani artystom, ani publiczności nie przeszkodził. Zgodnie z obietnicą Julian Gembalski w połowie koncertu improwizował na temat zaproponowanej przez publiczność pieśni. W międzyczasie z równą biegłością grał solo, jak i towarzyszył na organach swej młodszej koleżance. – Bardzo lubię akompaniować. Uważam, że kameralistyka, wspólne granie jest swego rodzaju szkołą muzyki. To partnerstwo. Akompaniament jest tak samo ważny jak partia solowa, a czasami to bardzo twórcze dopracowanie tego, co robi solistka. To po prostu współtworzenie dzieła – uważa organista. Nic dziwnego, że mając u boku taki muzyczny autorytet, Elżbieta Grodzka – Łopuszyńska współpracę z profesorem niezwykle sobie ceni. – To bardzo ciężki bagaż, ale i ogromne wsparcie, którego inni mogą mi pozazdrościć. To wielki mistrz pokory, pracowitości, rzetelności i kreatywny, wrażliwy artysta, cały czas czuły na to, co drugi artysta chce powiedzieć – podkreśla. Filigranowa postura śląskiej sopranistki mogła być nieco myląca. W niedzielę przemówiła ona, a właściwie zaśpiewała wyjątkowo pięknie i donośnie. Szczególnie w swej ulubionej arii autorstwa tworzącego w XVIII wieku polskiego kompozytora. Sprzymierzeńcem śpiewaczki był ponadto preferowany przez nią naturalny, często spotykany w świątyniach pogłos.
    Niedzielny początek festiwalu, jakkolwiek udany, to już historia. Warto natomiast wiedzieć, że w jego bieżącej edycji zaplanowano jeszcze pięć koncertów. – Będzie, jak co roku, cała rzesza dobrych organistów. Będzie świetny skrzypek Janusz Wawrowski, czołowy polski kwartet Camerata, nie zabraknie orkiestry, tym razem pod kierunkiem Miłosza Zarzyckiego, wystąpi oboista Tytus Wojnowicz, a na koniec wiolonczelista Marcin Zdunik – wylicza Bokszczanin. Tak więc, mimo wszechobecnego kryzysu, organowe święto znów będzie na bogato. I trudno z tej informacji o muzycznej „powadze” się nie cieszyć.