Skoro od setek, ba, tysięcy lat wiadomo, że demokracja nie jest ustrojem doskonałym, po co wciąż wyborcy biją jej przed urnami pokłony? Bo dotąd nie wynaleziono lepszego? Tu akurat brak zgody, zwłaszcza wśród zwolenników monarchii. Rzecz jaśnie oświecona nie takiej jak te współczesne – malowanej, lecz królestwa z prawdziwego, absolutystycznego zdarzenia. Choć niekoniecznie za siedmioma górami, morzami tudzież z pałacem oraz tronem. Za to takiego z mini biurokracją, sprawną Temidą i szybkim procesem decyzyjnym.
Są narody lubiące rządy jednej, władczej ręki. Rosjanie przykładem. Mało istotne, czy posiadacza tej graby zwą carem, pierwszym sekretarzem, czy prezydentem – grunt, żeby trzymając wszystko za mordę, oszczędził ludowi trudu podejmowania decyzji i zwyczajnie dał żyć. Tak zwyczajnie. Krnąbrni, przez wieki pod obcym butem Polacy kombinują zgoła inaczej. Wedle uświęconej krwią przodków zasady: „wolnoć Lecha potomku w swym wywalczonym domku!”. No i tak sobie w nim balujemy, wskazując krzyżykiem tych, co są przy barze i nam czasem polewają. Między kampaniami z reguły olewając. Tymczasem mogłoby być tak pięknie, prawie – jeśli wierzyć kronikarzom – jak za króla Sasa.
Wcale nie musielibyśmy zaczynać od zera. Królewskie mamy już piwo, ser i mnóstwo innych frykasów. Wielu posiada nawet królewskie apanaże. Na Wiejskiej i w politycznych okolicach znalazłoby się też mnóstwo dworzan. Pozostaje tylko namaścić założyciela dynastii. Pal sześć, niech na do widzenia będzie demokratycznie, w wyborach! Bo później dbanie o jej ciągłość weźmie już na swoje, hmm, barki sam władca. Oczywiście przy czynnej współpracy królowej, która przejawy tudzież ukoronowanie tej propaństwowej aktywności będzie musiała znosić i donosić. Ech, marzenia… Bo nawet jeden krok do monarchii to dla nas za daleko. Tam gdzie dwóch Polaków i trzy zdania, nie uda się znaleźć jednego kandydata.