War–tości z krwi i kości

Człowiek jest stworzeniem dość ułomnym. Za to niedoścignionym w swym okrucieństwie. Szczycąc się posiadaniem odróżniającego go od zwierząt sumienia, zabija nie tylko z głodu czy w obronie własnej, lecz także w imię ustalonego przezeń prawa lub dla radochy. Jeśli nie swojej, to chociaż tych, co go uzbroili i kazali walczyć. Ewentualnie za to zapłacili. Najskuteczniej, bo hurtowo, ów proceder kwitnie w czasie wojen. Tu również, zwłaszcza w XX wieku, zanotowaliśmy olbrzymi cywilizacyjny postęp. Zamiast naparzać się – jak to czyniono przez stulecia – w jednym miejscu, siłami kilkudziesięciu tysięcy chłopa, poszliśmy na całość, wojując milionami i na paru kontynentach. Sukcesy w tej zabójczej globalizacji odnieśliśmy błyskawicznie!

Zaprawdę miał rację generalissimus Stalin, stwierdziwszy, iż śmierć jednostki jest tragedią, lecz milion zabitych to jeno statystyka. Łebski gość. Weźmy dane z I wojny światowej. Gdy je czyta ktoś bezpiecznie okopany we własnym fotelu, liczby zwłok po każdej z bitew czy nawet całej war-jatce, przyswoi bez emocji – wszak gdzie z dział rąbią, tam trupy lecą. Nie dostrzeże góry ciał, tylko czarne na białym. Wtedy dobrze jest o jakiejś rzezi podumać dłużej: o co walczono, ile lat mieli żołnierze, co myśleli, idąc na wojnę, o czym marzyli, zanim wybuchła. Przestać widzieć w nich ruchome elementy związku taktycznego. Innymi słowy, nasycić suchą informację ludzką treścią, zhumanizować ją. A później z wojennej kuchni przenieść wszystko do zawsze z nią sąsiadującego pokoju. I co się okaże?

Dziś, gdy w rozbitym samolocie ginie kompania cywilów, świat huczy tygodniami. Wtedy, w 1917 roku, panowie generałowie zarządzili np. bitwę pod Ypres. Przez trzy miesiące mordowano się po to, by o kilka kilometrów przesunąć linię frontu (czytaj: skrawka zrujnowanego gruntu na jakimś zadupiu). Dzień w dzień po każdej ze stron śniadania jadło kilka dywizji więcej niż kolacje. Nigdy wcześniej nikt tak ziemi nie usiał trupami – tam użyźniło ich ją 750 tysięcy. Jak na złość, wymigał się od tego pewien austriacki wojak, awansowany później na kaprala. Kiedy po dwóch dekadach dochrapał się własnej armii, szybko dowiódł, że zezwierzęcenie to dla człowieka powinien być komplement. I nadal, niestety, ma sporą rzeszę naśladowców.

Poprzedni artykułGdzie zakosztować zdrowia?
Następny artykułEdukacja po królewsku
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 52-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od blisko dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.