Moje love metalowe

Dziś puste aluminiowe puszki i stare gazety lądują w koszach. Dawniej, gdy nad Wisłą pod dostatkiem mieliśmy jeno biedy, lud czynił z nich element wystroju wnętrza. Ba, nawet się tym szczycił! Powód był prosty: lśniące na meblościance pojemniki po dewizowych płynach wymownie świadczyły o zaradności gospodarza i jego kontaktach za Żelazną Kurtyną. Bo krajowy przemysł, w swym ekologicznym wizjonerstwie, zapuszkowywanie olewał, piwkiem czy oranżadą wypełniając głównie szklane flaszki. Z prasą było podobnie, tyle że kolorowe wycinki, zwłaszcza postery z gwiazdami estrady, wieszano na ścianie. Wśród zwolenników tapetowej formy kultu gardłujących ikon znalazłem się swego czasu i ja – długowłosy (a co!) fan nurtu określanego hutniczym terminem heavy metal.

Za muzyczne bożki robiły u mnie podmioty z gatunku tych popularnych inaczej, przez co oklejenie nimi izby trochę trwało. I kosztowało. Gdym później się do nich modlił, nawet nie śniłem, że kiedyś na jawie je zobaczę. A jednak! Wprawdzie los zgotował mi koszmar i koncert jednego guru ze względu na swój własny musiałem opłakać, ale drugą zgraję łojących pióraczy w końcu spotkałem. Jak to na pierwszej randce, targały mną dylematy kipiącej od żądzy dziewicy: i chciałem z nimi koncertowo zgrzeszyć, i bałem się, czy ta muzyczna defloracja nie jest aby o ćwierć wieku spóźniona. Na szczęście nie bolało. Błony, przynajmniej bębenkowe, przetrwały. Fakt, moje uczucie do tych czterech facetów osłabło, owłosienie wypadło gdzieś na życiowych zakrętach, a skórzane kaftaniki idoli – w odróżnieniu od skóry na facjatach – były napięte mocniej niż struny ich wioseł. To nic, wystarczyło kilka dźwięków, abym przestał myśleć o metryce, ratach i robocie. Aż po błagające o litość uszy wpadłem w odgrywaną na scenie bajkę o dobrych rycerzach walczących z rockowymi fuszerami. Gdy już opowiedziano ją do końca, pojąłem, czemu tak chętnie znów w nią uwierzyłem. Bo w przeciwieństwie do działaczy z przyklejonymi do wyborczych ulotek uśmiechami, oldboye z mojego plakatu stronią od fałszowania. Też świetnie grają na emocjach, lecz robią to szczerze. No i nie przeciągają struny.

Poprzedni artykułMatka z koszmaru
Następny artykułModernizacja z pompą
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.