fot. Piotr Dymus

Dawniej kojarzone głównie z piosenką, dziś słowo „festiwal” towarzyszy imprezom o najrozmaitszym charakterze. W połowie lipca Anna Szlendak, długodystansowa biegaczka z Legionowa, wzięła udział w jednej z nich: Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich – Lądek Zdrój 2022. Po czym śpiewająco, dosłownie i w przenośni mając często pod górkę, pokonała dystans 240 km.

Bogaty repertuar dolnośląskiego festiwalu obejmował trasy o różnej długości i stopniu trudności: najkrótsza miała 10 km, a najdłuższa wspomniane już 240 km. W tym roku sprawdzić się na malowniczych szlakach Kotliny Kłodzkiej postanowiło kilka tysięcy biegaczy. Ci, którzy zdecydowali się na najtrudniejszy sprawdzian – Bieg 7 Szczytów, robili pętlę, zaczynając ją i kończąc w Lądku-Zdroju. Tyleż malownicza, co wymagająca trasa wiodła między innymi przez Kowadło, Śnieżnik, Jagodną, Orlicę, Szczeliniec Wielki, Kłodzką Górę i Ptasznik. Różnica wysokości wynosiła dokładnie 1164 metry, a całkowite wzniesienie (i spadek) terenu – około 7670 metrów. Na ukończenie tego morderczego dystansu uczestnicy mieli 52 godziny.

Dla Anny Szlendak było to drugie podejście do tego arcytrudnego wyzwania. – Biegałam już wcześniej po górach „setki” i „sześćdziesiątki”. A na 240 km pierwszy raz startowałam w ubiegłym roku, ale zeszłam tuż przed dwusetnym kilometrem, bo żołądek odmówił mi posłuszeństwa. Byłam tak zafascynowana samym biegiem, że nie jadłam wystarczająco dużo na trasie. Dlatego w tym roku moim celem było jego ukończenie, bez specjalnego patrzenia na czas – mówi zawodniczka. Plan był zatem prosty i klarowny. W jego realizacji miał biegaczkę wspomóc skromny team, mogący wszak działać tylko w obszarze tzw. punktów odżywczych. Kiedy padła komenda „start!”, wszystko zależało już tylko od nóg, płuc oraz głowy każdej zawodniczki i każdego zawodnika. – W pierwszej części biegu, po dwóch godzinach, była burza i padało. Biegliśmy w lesie i na otwartej przestrzeni, na podmokłych terenach, więc nie było fajnie. Wszyscy byli bardzo przemoczeni, włącznie z butami. Tak naprawdę zabawa zaczęła się po 130 km, gdzie bardzo dużo osób rezygnuje, bo po pokonaniu tego dystansu można już dostać medal. No a pozostali lecą do końca – opowiada legionowska biegaczka, startująca w barwach ekipy Mam Wybiegane/Wybiegaj Siebie.

Choć laikom może się to wydać nieco dziwne, obecność osób, które na trasie pomagają zawodnikom w najprostszych, zdawałoby się, czynnościach, bywa na wagę złota. Czy też, jak w tym przypadku – na wagę pokonania całej trasy. – Mój team postanowił mnie supportować, czyli być na punkcie i mi pomagać, od 120 km. Pomagać na przykład przy zmianie skarpetek czy opatrywaniu otarć. Zajmowali się też jedzeniem, żebym – poza tym, co jest na punktach – miała coś innego. W tamtym roku, na tych 200 km, nie spałam w ogóle, natomiast w tym, podczas drugiej nocy, musiałam się przespać. Chciałam 20 minut, ale mój support pozwolił mi spać ponad 40. Było strasznie zimno, około siedmiu stopni, organizm był bardzo zmęczony, więc człowiek, tak jak stoi, wchodzi do namiotu, śpiworu, niektórzy mieli też kampery albo busy, po czym zalicza kilkadziesiąt minut drzemki, aby później wstać i dalej biec. Ja wcześniej tego nie robiłam, więc myślałam, że ciężko mi będzie wstać po takim wysiłku, no ale jakoś tam się człowiek rozruszał i pobiegłam dalej.

fot. arch. pryw.

Skoro już była mowa o posiłkach, w przygotowanych przez organizatorów punktach „gastronomicznych” czekały na górskich ultramaratończyków na przykład zupy, lekkostrawne posiłki na bazie ryżu i kaszy, ale również – raczej mało kojarzące się ze sportową dietą – słone lub słodkie przekąski. Ich potencjał energetyczny był jednak w tym przypadku ważniejszy od dietetycznych przestróg. – W trakcie tego biegu zjadłam więcej snickersów niż przez ostatnie dwa lata – śmieje się Anna Szlendak. Po około 48 godzinach i 20 minutach śmiała się też na mecie – wśród kobiet w kategorii open przybiegła na nią szósta. Najszybciej dystans 240 km pokonał Rafał Kot, któremu zajęło to nieco ponad 32 godzin i 46 minut. Najszybsza z pań przebiegła go zaś w niespełna 41 godzin. Spośród 342 śmiałków, którzy postanowili wziął udział w tegorocznym Biegu 7 Szczytów, na metę dobiegło jedynie 117.

Chociaż piekielnie zmęczona, po dwóch dobach wysiłku ambitna legionowianka myślała już o kolejnych wyzwaniach. – Ten bieg ma osiem tysięcy przewyższeń, a są w Polsce takie i po 18 tysięcy: góra-dół, bez płaskich odcinków, co generalnie bardziej mi pasuje. I zamierzam w nich wystartować w połowie przyszłego roku. A tej jesieni chciałabym jeszcze zaliczyć ze dwa biegi za granicą, w Słowenii czy we Włoszech. Zobaczymy, jak to będzie i czy finanse pozwolą – mówi Anna Szlendak. Po czym dodaje: – Biegam już od dawna i te długie dystanse jakoś tak bardzo mi pasują. Zapomina się o całym świecie, o problemach, i potem, kiedy wraca się do pracy, to okazuje się, że to człapanie pod górę tudzież podbiegiwanie jest dużo łatwiejsze, niż zmierzenie się z rzeczywistością. Krótko mówiąc, fajnie się tak ściarać! Dlatego biegam dalej.

Poprzedni artykułWindy zamiast platform
Następny artykułBoiskowy rozkład jazdy
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.