Kilka miesięcy po Walentynkach Miejski Ośrodek Kultury pokazał, jak bardzo kocha fanów jazzu. I w dowód swego uczucia tuż przed końcem sierpnia podarował im wejściówki na koncert grupy saksofonisty Henryka Miśkiewicza. Zatytułowano go „Nasza miłość” – tak samo jak najnowsze wydawnictwo lidera oraz członków jego znanej muzycznej rodziny.

Dla wykonawców pachnący jeszcze nowością krążek jest z kilku względów wyjątkowy. – To nasza ostatnia płyta i właściwie pierwsza nagrana w składzie rodzinnym, w taki świadomy sposób. Bo do tej pory my z bratem tylko bywaliśmy gośćmi na taty płytach, a on często na naszych. Tym razem wszyscy występujemy we wszystkich utworach i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że taką płytę w ogóle udało się nagrać, wydać, no i że możemy koncertować – mówi wokalistka Dorota Miśkiewicz. Okazję do pierwszego w pełni wspólnego projektu muzycznego artyści znaleźli wyborną. – W zasadzie to moje urodziny wpłynęły na fakt, że ta płyta jest. Postanowiliśmy zebrać różne utwory, głównie moje – starsze i nowsze, do których były napisane teksty albo muzyka była tworzona do tekstów. Tak więc powstawało to w różnych kompilacjach. To jest jak gdyby uświęcenie tej całej działalności, a właściwie tego, co się do tej pory działo i co chcieliśmy w takim małym materiale pokazać – tłumaczy nestor rodu. – Tata jest skromny i nie wypada mu tego powiedzieć, ale my po prostu świętujemy jego 70-lecie. Więc ta płyta została nagrana trochę i z tej okazji – dodaje pani Dorota.

Henryk Miśkiewicz oraz jego jazzowe potomstwo to świetny przykład zacieśniania rodzinnych więzów poprzez sztukę. A zarazem dowód wpływu, jaki może ona wywierać na wychowanie dzieci. W tej sytuacji nie zaskakuje fakt, że familia Miśkiewiczów świetnie razem wypada i w studiu nagraniowym, i na scenie. – My bardzo lubimy razem pracować i dobrze się ze sobą czujemy. Możemy się siebie poradzić i polegamy na swoim zdaniu. Na scenie czuję się bezpieczna, bo jak nie jestem czegoś pewna, to patrzę na tatę, a on zawsze mi jakimś gestem, ruchem brwią coś podpowie, doda pewności siebie. Michał z kolei w odpowiednim miejscu uderzy w talerz, żebyśmy wszyscy w razie czego wiedzieli, w jakim momencie akurat jesteśmy. Z mojego punktu widzenia to bardzo miła współpraca – zdradza sceniczne kulisy pani Dorota. A jej tata uzupełnia: – Wychowywaliśmy się we wspólnym domu, do którego ja przywoziłem muzykę, puszczałem ją, zaś dzieci słuchały tego, co i ja wtedy słuchałem. W związku z tym te nasze gusta są w jakimś tam sensie podobne. Oczywiście, że w pewnym wieku człowiek zaczyna szukać swego własnego i drogi się trochę rozchodzą, ale te podstawy są bardzo podobne i myślę, że dlatego tak dobrze rozumiemy się muzycznie.

Zapewne właśnie z tego powodu w tytule ostatniej płyty pojawiło się słowo „miłość”… Jak można było przewidzieć, owego sobotniego wieczoru było ono odmieniane niemal przez wszystkie przypadki. – Ten koncert jest naprawdę przepełniony miłością. Miłością rodziny Miśkiewiczów, stąd nazwa tego koncertu i płyty, którą on promuje. Oni, jako rodzina, naprawdę bardzo się kochają, ale też kochają jazz i ten jazz bardzo ich łączy, w tych miłościach podwójnych, zbisowanych – z poetyckim akcentem zapowiadał występ Zenon Durka, dyr. Miejskiego Ośrodka Kultury w Legionowie. Mówiąc, co warte podkreślenia, do sali szczelnie wypełnionej publicznością. W sali widowiskowej ratusza rodzinne trio Miśkiewiczów wystąpiło w towarzystwie dwóch zaproszonych instrumentalistów: pianisty Piotra Orzechowskiego oraz kontrabasisty Sławomira Kurkiewicza. Wszyscy razem z gracją, ale też nie stroniąc od improwizacyjnej brawury, wykonali materiał z płyty traktującej o bez wątpienia najistotniejszym z ludzkich uczuć.

Goszczący w Legionowie jazzmani nie kryli, że z możliwości powrotu do koncertowania ogromnie się cieszą. Dla wielu muzyków, nie tylko z ważnej skądinąd perspektywy ich finansów, pandemia była i często wciąż jest prawdziwą katastrofą. – Ja jakoś przetrwałem, ale z dużą tęsknotą czekałem na koncerty i każdy z nich, tych po pandemii, jest jeszcze większym przeżyciem, jeszcze większym świętem i jeszcze bardziej jest człowiek wdzięczny, kiedy może grać przed publicznością – przyznaje perkusista Michał Miśkiewicz. – W końcu jesteśmy muzykami, przez wiele lat pracowaliśmy na scenie i to było nasze codzienne życie. Ale w pewnym momencie nam je zabrano i bardzo źle się z tym czuliśmy. Teraz ono wraca i martwimy się tylko o to, żeby, broń Boże, nie wróciło znów tamto poprzednie. Grajmy już te koncerty i bądźmy – my oraz publiczność, dzięki temu szczęśliwsi – uśmiecha się Henryk Miśkiewicz.

Przy okazji swoich siedemdziesiątych urodzin słynny polski saksofonista wyraził jeszcze jedno życzenie: chęć nagrania z dziećmi za dziesięć lat kolejnej jubileuszowej płyty. W imieniu wszystkich miłośników jazzu trzymamy za to kciuki!

Poprzedni artykułTrzy razy trzy równa się lider
Następny artykułNowa „Miejscowa na Weekend”
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 52-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od blisko dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.