W pierwszą sobotę czerwca, po wielu miesiącach przerwy, w sali widowiskowej ratusza znów wybuchały salwy śmiechu. Ponieważ jednak prowokował je ze sceny Andrzej Poniedzielski, nie był to śmiech pusty, lecz podszyty niejedną życiową refleksją. Krótko mówiąc, kultura przez wielkie „K” wróciła do Legionowa z przytupem!

Początek mówionego, przetykanego piosenkami występu mniej obeznanych z poczuciem humoru Andrzeja Poniedzielskiego widzów mógł z lekka zatrwożyć. Artysta uczciwie bowiem (choć z lekkim przymrużeniem oka…) przyznał się publiczności, że powrót na scenę po pandemicznej przerwie wprawił go w lekkie zakłopotanie. – Pomyślałem: „Pewnie powinienem mieć jakiś program”. Nie z powodu tego, żebym się wybierał w kierunku obszaru na „p”, tylko z powodu, że powinno się mieć program. A propos obszaru na „p”, to Marysia Czubaszek, zapytana przy jakichś kolejnych wyborach, na kogo będzie głosować, odpowiedziała, że na pralkę, bo ona przynajmniej ma jakiś program – zagadnął na wstępie Andrzej Poniedzielski.

Nie trzeba chyba dodawać, że pan Andrzej też „jakiś” program oczywiście posiadał. Do tego nawet całkiem świeży, bo z 2019 roku. Nazwał go „Optyminimalizm”, czyli jak to ujął, optymizm zwrotny. Takie podejście do rzeczywistości śmiało zresztą można uznać za jego znak firmowy: zarówno kiedy swą wykwintną polszczyzną mówi, jak też wyraża myśli, dyskretnie wzbogacając je muzyką. I to od samego początku, gdy w latach 70. zawitał do poetyckiego „szoł biznesu”. – Profesor Aleksander Bardini, który dawał mi nagrodę na pierwszym moim, a trzynastym w ogóle Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, jak zobaczył mężczyznę „we swetrze”, z gitarą, który na dodatek jeszcze cały czas patrzył w podłogę, to nie był zadowolony. On wtedy prowadził w telewizji taki program, gdzie uczył młodych ludzi zachowania na scenie, scenicznego działania, a był już także wykładowcą, a nie wiem, czy nie rektorem Akademii Teatralnej w Warszawie. No i jak dawał mi nagrodę, powiedział: „Daję panu tę nagrodę, ale bardzo pana proszę, żeby pan pozwolił się sfilmować. Bo ja bardzo dużo czasu i tlenu tracę na to, żeby młodym ludziom wytłumaczyć, jak NIE NALEŻY zachowywać się na scenie. A pan jest tego uosobieniem”. A potem, już cicho, dodał: „Musi pan być sobą, bo będą pana oceniać różne jurorskie składy, ale jak publiczność zauważy, że pan gra nie siebie, że pan nie jest sobą, to po panu”. No i podbudowany tymi słowami profesora tak robię. Nie zrezygnowałem z tego nigdy i nie ruszałem w jakieś nazbyt rozbudowane choreografie ani śpiewanie.

Sądząc z reakcji publiczności, to sceniczne credo od niemal pół wieku stanowi klucz do jej emocji. Andrzej Poniedzielski dostaje się do nich z pozoru od niechcenia, lecz tak naprawdę przy użyciu solidnego poetyckiego oraz wokalnego rzemiosła. Dzięki niemu świeżość, którą ongiś wniósł do spowitej w czerń aktorskiej piosenki poetyckiej, wyrafinowanym odbiorcom nadal smakuje wybornie. – Nie chcę się tutaj chwalić, że dokonałem jakiejś rewolucji w tym obszarze, ale zawsze te smutne piosenki przetykałem takimi zapowiedziami, które były nieco lżejsze. Dopiero potem dorobiłem do tego ideę, to znaczy człowiek wstępnie rozpogodzony – nie że zaraz rozśmieszony, bo czasem chodzi tylko o rozpogodzenie – przyjmie dowolnie gorzką prawdę. (…) Eskalacja smutku i refleksji to nie jest dla organizmu ludzkiego dobre zajęcie. Tak że on na siłę próbuje gdzieś uciec i ja nieśmiało w tym pomagam.

Śmiało za to można stwierdzić, że Andrzej Poniedzielski wypracował na polskiej scenie kabaretowej swój własny, trudny do podrobienia styl. Właśnie tego „optyminimalizmu” oczekiwała od niego również legionowska publiczność i właśnie jego próbkę, w najlepszym możliwym wydaniu, dostała.