Co jest złego w ego

Jak zauważył kiedyś mądry pan Benjamin, na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki. Szwendając się po nim od prawie pół wieku, dorzuciłbym do tego duetu jeszcze jedno zjawisko: właściwą homo gatunkowi żądzę władzy. Zwłaszcza jego umownie brzydszej części. W odróżnieniu od pań, które na mandatową dietę chętnie idą z głodu realizacji życiowych ideałów, facetów pociąga w rządzeniu samo rządzenie. Choćby i samorządem. Lecz są też gorsze wieści: w politykę często idą ci, co niczego innego – żony świadkami – uprawiać nie potrafią. Zbyt często.

Zaradny, mądry facet – a już mając przy boku odpowiednią kobietę, bankowo! – zrobi karierę w oparciu o swe zasilane rozumem talenty. I sobie głównie ją zawdzięcza. Mało istotne, czy to biznes, nauka albo sport. Grunt, że zaspokoiwszy w ten sposób samczy instynkt zdobywcy, nie musi zabiegać o fuchę członka, by wmawiać ludziom, że zrobi im tak dobrze jak nikt wcześniej. Na stare lata kupi sobie najwyżej (co jak na ironię też ma ponoć z członkiem luźne konotacje) wielką furę lub wymieni żonę. Oba te luksusy, rzecz jasna, muszą pochodzić z możliwie młodego rocznika.

Przeciętniaków na takie gesty nie stać. Od czego wszak ludzkie wynalazki! Szczęśliwie dla nich starożytni wymyślili demokrację – ustrój wymarzony dla jednostek, które nie muszą udawać Greka, bo rzeczywiście pojmują ledwie co nieco. Wystarczą im odrobina sprytu, pozwalająca uczepić się dobrze rokującego lidera, a później już tylko cierpliwa, wierna służba, z nadzieją na szybki i sowity napiwek. Nadzieją płonną? Bynajmniej. To za sprawą tego przeklętego rytuału, kultywowanego z siłą wprost proporcjonalną do okresu rozłąki ze żłobem, co lepsze fotele obsiadają po wyborach miernoty. Im krótsza partyjna ławka rezerwowych, tym większe. Naród, zbiorową ofiarę, uwolni od nich tylko śmierć. Ale najpierw podwyższą mu podatki.