– Proszę się przygotować na najgorsze: krótko grać nie będziemy – jak zapowiedział Sławomir Wierzcholski, tak w legionowskim ratuszu zrobił. Na swym ostatnim w tym roku koncercie jego Nocna Zmiana Bluesa grała, jakby chciała dowieść, że jeszcze nie kwalifikuje się do zmiany. Co po 35 latach w branży śmiało można uznać za spory sukces.

– Zaczynaliśmy jako zespół amatorski, złożony ze studentów Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i toruńskich szkół muzycznych. I nie sadziliśmy wtedy, że ta nasza amatorska działalność przekształci się w działalność bardzo poważną; że – mówiąc nieco pompatycznie – oddamy najlepsze lata życia i będziemy to robić na stałe – przyznaje Sławomir Wierzcholski. Bluesowy pomysł na życie okazał się nie najgorszy. I wypalił przed laty nawet w Polsce, tysiące kilometrów od miejsca, w którym „czarna” muzyka powstała. – Nasza publiczność może troszeczkę się wraz z nami starzeje, nad czym ubolewamy. Najmłodsi słuchacze nie słuchają teraz bluesa. Ale i tak jestem dobrej myśli, bo jeśli zdarzy się, że na nasz koncert trafią młodzi ludzie, nawet sceptycznie nastawieni, to po jego zakończeniu często mówią: „Ja nie wiedziałem, że to taka super muza!”. Te pozytywne emocje, ta energia, to zasługa bluesa i może po części nas. Zazwyczaj udaje nam się to przekazać, z czego jestem, powiedziałbym nawet, wprost dumny.

W sobotę toruński band zagrał zestaw sprawdzonych hitów plus kilka piosenek z najnowszego krążka pod wymownym tytułem „My się nie damy”. Te pierwsze, jak łatwo zgadnąć, publiczność przyjmowała z większym entuzjazmem. Doceniając rzecz jasna to, co jest jednym ze znaków firmowych Nocnej Zmiany Bluesa, czyli akustyczne instrumentarium. A właściwie fakt, że muzycy grają na swym cichym z natury sprzęcie z takim „kopem”. O wyjątkowości zespołu stanowi jednak jego lider – obdarzony charakterystycznym głosem i poczuciem humoru Sławomir Wierzcholski. A „przy okazji” jeden z najlepszych harmonijkarzy świata.

Swój poprzedni legionowski koncert Nocna Zmiana Bluesa zaliczyła jeszcze w małej salce Miejskiego Ośrodka Kultury. Tym razem trafiła już na scenę z prawdziwego zdarzenia. Ale według Wierzcholskiego metraż czy kubatura nie są dla powodzenia imprezy kluczowe. – Zasada jest taka, że dobrze się gra tam, gdzie jest wypełniona sala. Jeżeli jest na 50 osób, a przyjdzie 60 – jest bardzo dobrze. Jeżeli jest na 500, a będzie 550 – też jest bardzo dobrze. Ludzie, kiedy są nieco stłoczeni, czują przepływ energii, czują się swobodniej i wielkość sali tak naprawdę nie ma dużego znaczenia. Z drugiej strony, kiedy widzi się słuchaczy i czuje ich reakcje, to jest miłe. Mniejsze sale są więc o tyle lepsze, bo blues jest muzyką w pewien sposób intymną, przy tym bardzo emocjonalną, czyli reakcje, które sami staramy się sprowokować, są bardzo ważne – mówi wirtuoz harmonijki ustnej. Jedno nie ulega wątpliwości: i artyści, i ich fani zwyczajnie powinni czuć bluesa.