Rozum na receptę

Jasny gwint, prawie pół wieku żyłem w nieświadomości! I gdyby nie skromnej objętości gazetka reklamowa, w której jedna z sieciowych aptek chwali swe serwowane w aptekarskich dawkach posiłki, żyłbym nadal. Nie wiedząc nawet, jakie ze mnie lekkomyślne, igrające z ryzykiem samczysko. Że też wpadła mi ona w ręce tak późno! Moje ziemskie podrygi wyglądałyby zupełnie inaczej. Ale do rzeczy.

Dotychczas, kiedy wyskakiwałem na przejażdżkę z pedałami lub łaziłem w celach turystyczno-piwoznawczych, przytwierdzony do mnie plecak wypełniały całkiem zbędne pierdoły: zapasowe gatki, szczoteczka do zębów, coś do czytania. To nie miało sensu! Teraz, po lekturze owego pisemka, wiem już bez czego żaden piechur, rowerzysta i plażowicz obyć się nie mogą. Zacznijmy od środka na pacyfikację zgagi i zarzucania treści żołądkowej – jak dotąd bez niego przetrwałem, ból raczy wiedzieć. Ponadto farmaceuci rekomendują na drogę serię medycznych kontestatorów – każdy z nich jest czemuś przeciw. Jeden bólowi, drugi gorączce, kolejny alergii, dołączył też do nich taki z zacięciem strażackim, bo zwalcza zapalenia. W wyposażeniu człeka aktywnego powinny znaleźć się również preparaty-pieszczochy, takie co to zrobią mu dobrze z wierzchu i od środka. W pierwszej kolejności mają na tym skorzystać wątroba oraz oblekająca go skóra. Najlepszą miksturkę dobrodzieje w kitlach zostawili na deser. Ona to bowiem pomoże konsumentowi zwalczyć przykre skutki awaryjnie ewakuującego się obiadku. Gdyby przypadkiem był po nim bardzo zabiegany lub zgoła przeciwnie – nazbyt w środkowych partiach ciała wolny.

Powyższa lista nie jest oczywiście kompletna. Lecz już po obszernym jej fragmencie można prognozować, że jeśli ktoś pragnący zażyć ruchu pójdzie za radą aptekarzy, nic poza ich frykasami do bagażu nie wciśnie. Ktoś tu chyba powinien zacząć się leczyć…