Nie rzucim żony…

Ponieważ narodem jesteśmy wścibskim, lubiącym zerknąć bliźnim do alkowy, z mety poczuliśmy miętę do reality wsioł pod tytułem „Rolnik szuka żony”. To jasne, chodzi wszak o audycję i pożyteczną, gdyż pomaga chłopom walczyć z nieurodzajem kobit, i ekscytującą, bo daje możliwość podpatrzenia, jak z dala od miasta kiełkują uczucia. A ponieważ w rolach pracujących na roli obsadzono istne włościańskie archetypy, trudno się dziwić, że plon w postaci oglądalności państwowa telePiSja zebrała spory. Swoją drogą ciekawe, ile za niego weźmie w skupie…?

No dobrze, niech tam rolnikom – w ramach płaconego przez lud abonamentu – Publiczna robi za swatkę. Należy im się wsparcie, bo z solowym gospodarzeniem jest trochę tak jak z harowaniem na „becikowe” – w pojedynkę, na własną rękę, zrobić się tego nie da. Sęk w tym, że są jeszcze inne grupy zawodowe, którym pod względem matrymonialnym w kraju nie jest jak w raju. Ot choćby dziennikarze. To dobry przykład co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze, wzorem kawalerów z TVP, sami się o siebie nie upomną, a poza tym ich robota też czasem śmierdzi. I to tak, że powoduje obrzydzenie na masową skalę. Kłopoty zaczynają się już na etapie selekcji niusów, która we współczesnych mediach bardzo przypomina rozgarnianie obornika. Nic dziwnego, że przed wieprze nie rzuca się później pereł, lecz informacyjne ochłapy. A jeśli nawet pismak jakimś cudem coś ważnego z siebie wydusi, musi liczyć się później z kąpielą w wylanym nań gnoju – hejter oraz chłop, historia świadkiem, żywemu nie przepuszczą. W tej sytuacji niewieścia niechęć do wiązania się z żurnalistą wydaje się oczywista. Nawet jeżeli ten wygląda jak z żurnala. U rolników jest w zasadzie tak samo: choćby nie wiem jak wysprzątali obejście, na podwórku zawsze można w coś wdepnąć. Coś ich jednak od dziennikarzy różni: rzadziej mają żniwa.