Poniedziałkowa impreza pod nazwą Rock&Cud bez wątpienia zasługiwała na swą nazwę. Mimo wiszących nad Legionowem czarnych chmur, uczestników nie zrosiła nawet kropla deszczu. A to w przypadku miejskich wydarzeń kulturalnych iście cudowny dar od losu. Podobnie jak fakt, że jeszcze przed zachodem słońca na scenie zaświeciły dwie gwiazdy.

– Sądząc po frekwencji, to bardzo dobry pomysł, żeby łączyć historię, patriotyzm i ważne dla Polski daty z czymś, co jest atrakcyjne dla młodego pokolenia. Niewątpliwie muzyka rockowa przyciąga młodych ludzi. Nie najmądrzej jest apelować, żeby interesowali się oni historią. Myślę, że mądrzej jest wciągać ich w interakcję – uważa prezydent Roman Smogorzewski. Przytakuje mu jeden z grających na miejskim rynku rockmanów. Według Marka Piekarczyka w temacie pielęgnowania historii jest wiele do zrobienia. – Każdy sposób na to, żeby zwrócić uwagę tym później urodzonym na to, co się wydarzyło w 1920 roku, jest dobry. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że Europa ma dług wobec Polski. To było wielkie wydarzenie. Powinno się o nim przypominać i znaleźć więcej sposobów na dokształcanie tych młodych osób, które się tym nie interesują.

Wokalista legendarnej grupy TSA wystąpił w Legionowie w kameralnym składzie, bez perkusji, basu i przesterowanych gitar. Razem z dwójką przyjaciół z rodzinnej Bochni Marek Piekarczyk potwierdził, że rocka można grać na różne sposoby. A siła przekazu nie ma nic wspólnego z natężeniem dźwięku. Zwłaszcza gdy na muzyczny warsztat idą prawdziwe perły krajowej piosenki z lat 60. i 70. – czasów, gdy ostre granie nazywano u nas big beatem.
Prawdziwie rockowo zabrzmiał w Legionowie tylko zespół Ava, który rozgrzał publiczność przed występami gwiazd. Druga z nich, Maciej Maleńczuk, również zadowolił się akustycznym wsparciem. Z tą różnicą, że na „wiośle” – jak to przez lata czynił na krakowskich ulicach – akompaniował sobie sam. Znany z kontrowersyjnych poglądów artysta na legionowskiej scenie czuł się jak w domu. I tak też, jako dobrego gościa, potraktowała go publiczność. Maciej Maleńczuk nie byłby jednak sobą, gdyby nie wsadził kija w mrowisko. Tym razem historyczne. Lansuje on bowiem pogląd, że bitwie z 1920 roku jej nieformalną nazwę nadano trochę na wyrost. – Armia Czerwona była już dość mocno zdemoralizowana. Są bardzo ładne opowiadania Izaaka Babla z tego okresu – był w niej wtedy politrukiem. Oni spieprzali tam na wszystkich frontach. Polskie wojska miały wówczas dużo wyższy poziom technologiczny. Więc ja bym tej bitwy nie nazywał cudem, tylko dobrze zorganizowaną operacją wojskową.

Tak czy inaczej, kulturalna operacja pod kryptonimem Rock&Cud zakończyła się pełnym sukcesem: i frekwencyjnym, i gastronomicznym, i muzycznym.