Kolejny supermarket? „Stonka” atakuje. Wybudowaliby szpital, a nie ciągle te markety… takie głosy słychać zawsze, gdy na mieście pojawia się plotka o budowie kolejnego marketu. Ostatnio głośno jest o pewnej działce na os. Młodych, na której wkrótce ma rozpocząć się budowa. Czy
rzeczywiście Legionowo staje się zagłębiem supermarketów?

Na wieść o tym, że na os. Młodych ma powstać supermarket część mieszkańców ucieszyła się – Nareszcie! Będę miała blisko po zakupy, do tej pory były tu tylko bloki i sklepiki osiedlowe, a w nich wiadomo, tanio nie jest – mówi napotkana na przystanku autobusowym pani Ania. Ale słyszący naszą rozmowę pan Mirek nie jest już taki pewny – Darmozjady, tylko markety umieją budować. Wzięliby się za coś porządnego. Do szpitala muszę do Warszawy, zamiast kolejnej „Stonki” może w końcu zrealizowaliby swoje obietnice? Ale nie, tylko przed wyborami obiecują…

Głosy są więc już podzielone, chociaż plan powstania marketu nie jest nawet pewny. Postanowiliśmy sprawdzić jak to jest z marketami w Legionowie. Czy rzeczywiście jest ich dużo? I kto za nimi stoi. No i dlaczego powstają zamiast szpitala.

Ilu mieszkańców przypada na jeden market?

W Legionowie mieszka niespełna 55 tys osób. W mieście znajduje się 9 marketów – 4 Biedronki, Lidl, Netto, Kaufland, Carrefour i Milla. Wychodzi 1 market na prawie 5,5 tysiąca
mieszkańców. A jak sprawa wygląda u sąsiadów? W Jabłonnie i Nowym Dworze Mazowieckim statystycznie jest ich dwa razy więcej ­ jeden market przypada na 2,5 tys osób, a w Pułtusku jeszcze gorzej – jeden market na 1,7 tys. mieszkańców. Podobnie w porównywalnych do Legionowa miastach w innych rejonach kraju. Dajmy na to na Śląsku w Świętochłowicach do jednego marketu przypisanych jest niespełna 4 tys mieszkańców, w Nysie 1,9 tys, a w Ostrołęce 2,4 tys. W Białej Podlaskiej i Lesznie marketów jest odpowiednio 24 i 27 a mieszkańców 57 i 64 tysiące.

Zatem statystycznie w Legionowie marketów przypadających na mieszkańca jest znacznie mniej niż w porównywalnych miastach w kraju.

Kto buduje markety?

„Zamiast kolejnego sklepu szpital by wybudowali” ­ takie głosy słychać w internecie. Kim są ci „oni”? Szpital to zadanie dla powiatu, marszałka albo NFZ. Budujący markety „oni” to zaś prywatni inwestorzy, którzy albo mieli już działkę, albo kupili ją za duże pieniądze od innego przedsiębiorcy albo przeciętnego Kowalskiego, któremu się poszczęściło w życiu i miał kawałek ziemi w dobrym miejscu. O ile w prawie lokalnym na tym terenie można wybudować sklep, to sprawa jest prosta – właściciel sieci marketów albo osoba, która buduje a potem takiej sieci sprzedaje lub dzierżawi sklep składa papiery o pozwolenie na budowę i czeka. Organ wydający pozwolenia (starosta) taką zgodę wydać musi, jeśli budynek jest zgodny z zapisami planu miejscowego. I market powstaje. Kowalski się cieszy, bo sprzedał z zyskiem ziemię, nowy właściciel zadowolony buduje sklep, czasem idąc na rękę okolicznym mieszkańcom razem z małym placem zabaw czy parkiem, a mieszkańcy się cieszą, bo mają blisko do sklepów, a wybór i konkurencja pozytywnie wpływają na ceny.

W Lidlu kupuję podstawowe produkty, ale po wędlinę idę do Hetmana. Warzywa też są tam lepsze, ale najchętniej to w sobotę na targu – mam swoje stragany, na których regularnie się zaopatruję – mówi spotkana pod Lidlem pani Hania. Dodaje, że jajka kupuje w markecie, ale jak nie ma zbyt wielu toreb to woli te z rynku.

Czy markety zabijają lokalny handel?

Przy planach budowy każdego większego sklepu lokalni przedsiębiorcy płaczą, że moloch ich wykończy. Że nie mają szans na rywalizację, bo taki to kupuje masowe ilości, więc i cena odpowiednio niższa. Że ludzi nie szanuje, pracownikom mało płaci, ale jednak marka sieciówki daje pewność zatrudnienia, której lokalni przedsiębiorcy nie mogą zagwarantować. Życie pokazuje jednak, że na Piaskach po powstaniu Kauflandu handel nadal kwitnie, podobnie targ ma się dobrze, mimo obecnej rzut beretem Biedronki. Małe sklepy w centrum funkcjonują pomimo obecności Carrefoura i Biedronek, nie widać pustek w Hetmanie czy Florydzie. Markety przyciągają promocjami, ale lokalny handel ma swoich stałych klientów, którzy po 20 dkg szynki pójdą do małego, lokalnego sklepiku zamiast molocha. ­ Lubię kupować w markecie, bo wszystko mogę dotknąć, obejrzeć z bliska, nie muszę prosić o podanie czy pytać o cenę. Ale w osiedlowym sklepie kupię zawsze, nawet w dni wolne od handlu. Wędlina jakaś lepsza i ekspedientka mnie zna. Kupuję więc i tu i tu – mówi Beata z osiedla Jagiellońska i uspokaja kupców z osiedla Młodych – to, że wybudują wam market nie oznacza, że znikną małe sklepiki. W mieście jest miejsce dla jednych i drugich.

Anna Krajewska