Po czym dokładnie poznać artystę, nie wiadomo. Czy zasługuje na to miano osobnik, który poprawnie wykonał na scenie dostarczony mu przez kogoś utwór słowno-muzyczny, czy może powinien stworzyć song sam, okraszając go wymowną mimiką, emitowanymi przez paszczę spazmami lub dziwacznym strojem – i dopiero wtedy świat doceni jego „wykon”? Albo inny kreator, taki co to usiłuje mamić nie ludzkie ucho, lecz narząd wzroku. Czy do ożywienia kariery wystarczy mu martwa natura, czy też musiałby namalować zestaw bazgrołów, w których znawcy tematu dostrzegą trafną metaforę doczesności? To pytanie tak stare jak sama sztuka.

Tyle że nie każdy pragnący uwielbienia tłumów autor je sobie zadaje. Zamiast rozbierać własną produkcję na czynniki, woli od razu wystroić się w piórka speca od robienia rzeczy wzniosłych i unieść mentalnie ponad twardo stąpający po ziemi ogół. Jak raczył kiedyś rzec piosenkarz Maleńczuk, komentując przypisywaną jego środowisku skłonność do używania trefnych używek, „Nam, artystom, wolno więcej”. Prawda, że to pociągająca perspektywa…?

W każdym zawodzie świata: od tego najstarszego, poprzez hydraulika czy piekarza, aż do mocno przypominającego ten pierwszy fachu polityka, funkcjonują specjaliści oraz goście pracujący na żenująco niskim poziomie. Z branżą kulturalną  jest dokładnie tak samo. Różnica polega na tym, że akurat ona pozwala o wiele łatwiej zaistnieć i przetrwać dyletantom. Jeśli odpadną nam w chałupie płytki, to wiemy, że glazurnik był do chrzanu. Ale co możemy zarzucić spłodzonej w studiu wokalince, która w scenicznych okolicznościach nigdy nie dała głosu na żywo albo performerce, podziwianej w prestiżowej galerii za obieranie ziemniaków? Ano nic. W pierwszym przypadku mamy za mało danych do rzetelnej oceny, w drugim zaś najpewniej wyjdziemy na ignorantów, pozbawionych daru spożywania tfurczego purée. Tak więc publikę dość łatwo da się zrobić w dzieło. Trudniej oszukać samego siebie. To dlatego na jednego pełnokrwistego artystę bez kompleksów przypada dziesięciu artystów niespełnionych, usiłujących do końca życiowego występu wciskać publice swój przekaz. I mających nadzieję, że w końcu przestaną czuć w ustach gorycz porażki. Nadzieję z reguły płonną.

Podsumowując, wy, ludzie czynu – ekspedientki, budowlańcy lub szwaczki – nie zazdrośćcie tym, co parają się sztuką. W waszej zwyczajnej robocie efekty widać od razu i nie musicie czekać, aż wam ktoś na finał poklaszcze. Wystarczy, że dobrze, o czasie zapłaci. W dodatku po fajrancie macie święty spokój, bo przecież pracownikiem najwyżej się bywa. Artystą z kolei jest się, chcąc nie chcąc, na okrągło. A to dla ich sfrustrowanej, czcigłodnej większości cholernie męczące. Zatem najlepiej z rojeń o byciu gwiazdą wyrosnąć i pojąć, że trudno o coś tak złego, jak wielkie ego. Twórca to w końcu nie Stwórca.  

Poprzedni artykułNiewystarczające zwycięstwo
Następny artykułSpacerujący z dzikami
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.