Polityczny sukces można sobie zapewnić samymi obietnicami. Ale żeby go powtórzyć, trzeba je albo zrealizować, albo liczyć na obywatelski brak pamięci. Ten drugi wariant z reguły kandydatów nie zawodzi. Czasem jednak, jak w przypadku darmowego internetu dla legionowian, wyborcy zapominać nie chcą.

Dobrze to widać na miejskiej stronie internetowej, gdzie od czasu do czasu pojawiają się kierowane do prezydenta pytania w stylu: co z obiecanym przez pana bezpłatnym dostępem do sieci? Kilka lat temu taką perspektywę roztoczył przed mieszkańcami sam szef ratusza, mając wiarę i nadzieję, że nie jest ona tylko wirtualna. Wyszło, jak to w życiu, inaczej. A miało być tak pięknie…

Zakładano, że miasto sfinansuje budowę informatycznej infrastruktury i uczyni z Legionowa oazę powszechnej sieciowej szczęśliwości. Aby zorientować się w potrzebach i oczekiwaniach mieszkańców, urzędnicy przygotowali dla nich ponad 20 tys. ankiet. Zdziwili się, kiedy do UM trafiło ich z powrotem ledwie 2 proc. Na domiar złego pojawiły się też przeszkody natury prawnej. Jak odpisał w necie łaknącemu go mieszkańcowi Roman Smogorzewski, (…) prawo polskie nakłada spore ograniczenia na samorządy, które chciałyby za bardzo ułatwić swoim mieszkańcom dostęp do internetu. Prowadzenie takiej działalności nie może zakłócać funkcjonowania istniejącej już sieci zarządzanej przez prywatnych operatorów. Z zastrzeżeniami wobec projektu UM wystąpił sam Urząd Komunikacji Elektronicznej, który stoi na straży wolnej konkurencji i transparentności na rynku usług telekomunikacyjnych”.

Jedyna opcja to drastyczne okrojenie legionowskiego projektu. Zamiast nieograniczonego dostępu miasto otwierałoby wrota do sieci tylko na pół godziny dziennie, a szerokie pasmo musiałoby zwęzić się do 256 kb/s. Pytanie, czy w tej sytuacji warto?

1 KOMENTARZ

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.