Zapytane o to, kim chciałyby zostać w przyszłości, maluchy z reguły gaworzą coś o strażakach, policjantach czy lekarkach. Oj, młode to jeszcze i głupiutkie. Nie wiedzą, że znacznie fajniej jest być z zawodu rosyjskim prezydentem. Zanim na najwyższy w kraju fotel wtoczył się towarzysz Borys Nikołajewicz Jelcyn, nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Później stało się jasne, że wspomniany urząd dostał się w ręce idealnego reprezentanta radzieckich ludzi, usiłującego – mimo należnego mu splendoru – pozostawać jednym z nich. Nie bacząc więc na swe wpływy, w robocie – na obraz i podobieństwo wielu rodaków – starał się być pod wpływem. I co? I nic. Prawosławnej pamięci Borysowi na sucho uchodziło nawet moczenie ryja przed ważnymi wizytami zagranicznymi. Podliczywszy jeszcze oficjalne apanaże i nieoficjalne „wziatki”, trudno mieć wątpliwości, że już wtedy była to wymarzona fucha.

To, co pierwszy po rozpadzie imperium następca pierwszych sekretarzy zapoczątkował, Władimir Władimirowicz Putin twórczo rozwinął. Pal sześć, że z prezydenta stał się monarchą, który dzieli (zaszczyty) i rządzi (wszystkim), a władzę zamierza oddać dopiero wtedy, gdy Wowka Lenin ocknie się ze snu w swoim mauzoleum. Czyli nieprędko. Politykę zostawmy na boku. Byłemu gastarbeiterowi oddelegowanemu przez firmę KGB do pracy w ojczyźnie trabantów należy zazdrościć czegoś innego – właściwie nieograniczonej możliwości realizacji marzeń. Pan Włodek umyślił sobie na przykład zorganizowanie w Rosji tej „gorszej”, zimowej olimpiady. Szarpnąłby się pewnie na letnią, ale ona już w 1980 r. w Moskwie była, a wieczną chwałę osiąga się tylko przez robienie rzeczy wcześniej niespotykanych. Choćby mroźne „igry” umieszczając w najcieplejszym regionie matuszki ojczyzny. Cóż, za czasów Kraju Rad, wszystko musiało być w nim największe i najlepsze, tradycja zaś zobowiązuje.

Jedyny prezio widywany w mediach z gołą klatą jest w szczęśliwej sytuacji. Jego podszyty surowcami naturalnymi portfel bez szemrania znosi nawet zasypywanie rublami wykopanej w Soczi czarnej dziury. Stać go na to, żeby za ponad 50 miliardów baksów wyprawić rządzonym dwutygodniową fetę. Lud na razie się cieszy. A co, jeśli apetyt na igrzyska kiedyś ustąpi przed głodem chleba? Ktoś pewnie usłyszy: nu, pogodi!

Poprzedni artykułNie bądź jeleń, weź paragon!
Następny artykułWypożyczalnia już działa
Trudno powiedzieć, czy to wpływ zodiakalnego Koziorożca, ale lubi czasem nabić kogoś na medialne rogi. Starając się przy tym, a to coraz rzadsze zjawisko, nie nabijać w butelkę czytelników. 53-letni chłopiec starannie skrywający swe emocje. Głównie pozytywne. Posiadacz wielu cech, które dyskwalifikują go jako wzór dziennikarza. Mimo to od dwóch dekad dzielnie trwa na legionowskim posterunku.