Czwarty koncert Legionowskiego Festiwalu Muzyki Kameralnej i Organowej stał pod znakiem kontrastów. Muzycznych oraz… gabarytowych. Tym razem potężnemu, wielogłosowemu instrumentowi partnerował filigranowy flet. I co najważniejsze, robił to na równych prawach. Na gruncie organowej klasyki i nie tylko. Wystarczy jedno słowo: jazz.
    Właściciel i „operator” fletu, Ryszard Borowski, artystycznego starcia z organami się przed występem nie lękał. – Robię to od bardzo dawna. Organy są instrumentem kojarzonym z barokiem, a ponieważ gram na flecie, na który napisano w tej epoce wiele utworów, już w czasie studiów rozpocząłem współpracę z organistami – mówi muzyk.

Pośród rodzimych mistrzów tego fachu Marek Toporowski, który towarzyszył w niedzielę warszawskiemu fleciście, to organista wyjątkowy. Choćby dlatego, że jest też wirtuozem klawesynu i cenionym wykonawcą muzyki dawnej. No i od dawna wie, jak ważne są dla instrumentalisty szerokie, gatunkowe horyzonty. – Ostatnio bardzo zainteresowałem się organami Hammonda i starymi, analogowymi instrumentami elektronicznymi, które okazały się niezwykle ciekawym medium. To z kolei prowokuje do sięgnięcia po inny repertuar. Ponieważ improwizacja, obecna w muzyce rozrywkowej czy jazzowej, występuje też w muzyce dawnej, chętnie wzbogacam moje życie i o takie doświadczenia.   
    Nie dziwi więc fakt, że oprócz dzieł Jana Sebastiana Bacha i Antonio Vivaldiego, podczas koncertu zabrzmiały tematy latino i transkrypcje utworów legend jazzu: Johna Coltraine’a i Sonny’ego Rollinsa. Stalo się tak ku nieukrywanej radości Ryszarda Borowskiego – aktywnego pedagoga i muzyka krajowego sceny jazzowej. Swoją drogą, zastąpienie „żywej” sekcji rytmicznej to wyższa szkoła organowej jazdy. – Tutaj organista ma bardzo ważną rolę: musi podtrzymać rytm. To szalenie istotne i trudne na tak dużym instrumencie – przyznaje Borowski. Ten mały, z racji mniejszej siły przebicia, też nie ma lekko. Na szczęście obaj artyści znają się, lubią wspólne występy, a zamiast rywalizacji preferują współpracę. – Dla muzyka bardzo satysfakcjonujące bywa czasem to, że jest w stanie wesprzeć solistę, że może w odpowiedni sposób dopasować się do czegoś, co ma do powiedzenia druga osoba.
    Mimo znaczących, jazzowych akcentów melomani dostali także to, za czym przepadają – solidną porcję klasyki. Usłyszeli m.in. trudną, rzadko grywaną przez organistów Sonatę triową Es-dur mistrza Bacha. Z kolei w jego Toccacie C-dur Marek Toporowski zaprezentował się jako pedałowy „szybkobiegacz” oraz muzyk obdarzony znakomitą techniką, artykulacją i poczuciem rytmu. Lata spędzone przy klawesynie nie poszły w jego przypadku na marne. Podsumowując, czwarty koncert VIII LFMKiO potwierdził, że otwartość na inne gatunki muzyczne opłaca się i publiczności, i artystom. Tym drugim chyba nawet bardziej. – Różne przygody i sięganie po inne doświadczenia są dla mnie ważne, wzbogacające także w głównym nurcie działalności. Potem inaczej gram też muzykę dawną, inaczej o niej myślę, mam więcej swobody – przyznaje Marek Toporowski. O większej liczbie koncertowych propozycji nie wspominając…