Słoneczne, niedzielne popołudnie zdecydowało się spędzić w chłodnym wnętrzu kościoła Świętego Ducha ponad stu melomanów. I chyba tego nie żałowali. Trzecia odsłona LFMKiO potwierdziła, że w tym sezonie jest on w świetnej formie.

 

    Koncert rozpoczął światowej sławy krakowski organista, znawca i propagator tego instrumentu, Marek Stefański. Jak szczerze przyznaje, od dzieciństwa nieprzytomnie w nim zakochany. – To jest tak jak z miłością, na przykład do kobiety. Nie zawsze wiadomo, dlaczego ta, a nie inna; dlaczego teraz, a nie kiedy indziej. Gdy miałem 13 lat rodzice pierwszy raz zabrali mnie do pobliskiego Leżajska, gdzie ujrzałem i usłyszałem przepiękne, barokowe organy. Zamiast upaść na kolana przed ołtarzem, upadłem przed organami. I ta miłość do nich niezmiennie trwa – mówi organista.
    W Legionowie Marek Stefański wykonał na początek dzieło najmłodszego syna Jana Sebastiana Bacha – Johanna. Autorska transkrypcja jednego z jego koncertów orkiestrowych stanowiła dowód na to, że po ojcu odziedziczył nie tylko nazwisko. Na deser wykładowca Akademii Muzycznej w Krakowie podał utwór niemieckiego kompozytora doby romantyzmu, Josefa Rheinbergera. Monumentalna muzyka świetnie wydobyła z organów potęgę ich brzmienia, idealnie współgrając z ogromem legionowskiej świątyni. Co ciekawe, większość swego kilkudziesięciominutowego programu artysta wykonał z pamięci. A to w jego branży rzadkość. – Na organach na ogół tak się nie gra, ponieważ duże instrumenty wymagają asysty tzw. registratora, czyli osoby włączające w stosownych momentach odpowiednie rejestry organów. Ale jeżeli są modele, które da się obsłużyć samodzielnie, wówczas granie na pamięć jest możliwe – wyjaśnia muzyk. Czy taka samowystarczalność przekłada się na jakość gry? To możliwe. – Momentami, kiedy człowiek pozostaje sam na sam z muzyką, bez pośrednictwa materii nutowej, muzyka rzeczywiście głębiej w niego wnika, a jej przezywanie jest nieco inne, niż w momencie, kiedy wypatrujemy nut.  
    W niedzielę publiczność nie musiała natomiast wypatrywać drugiego wykonawcy. W tej roli wystąpił kwartet Camerata, jeden z czołowych polskich zespołów kameralnych. – Dziś zagramy jeden utwór, za to dosyć pokaźnych rozmiarów. Będzie to Kwartet smyczkowy F-dur Maurice’a Ravela – kwartet bardzo kolorowy, pasujący do dzisiejszej pogody – śmieje się pierwszy skrzypek Cameraty, Włodzimierz Promiński. Jak napisał o tym dziele słynny „Kisiel”, „to muzyka przetłumaczona na obrazy”. I rzeczywiście, łatwo było odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z dźwiękową ilustracją do pięknego, poruszającego filmu.
    Za dwa lata muzycy z Cameraty zamierzają świętować trzydziestolecie wspólnego grania. O dotrwanie do jubileuszu są spokojni. W końcu od dawna wiedzą, że aby stworzyć trwały dobrze funkcjonujący kwartet, nie wystarczy tylko czterech sprawnych muzyków. – Muszą mieć rodzaj wspólnego myślenia muzycznego, bo często jest tak, że mamy kilku świetnych solistów, ale w ogóle nie mogą się ze sobą porozumieć. To częste zjawisko. Poza tym, trzeba dobrze wystartować: grać koncerty, nagrywać płyty. Jeżeli to się zacznie kręcić, to potem siłą rzeczy gra się dalej – uważa wiolinista. Niekiedy nawet, czego przykład dali utytułowani kameraliści, tak jak z nut.